środa, 29 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 10

"Maybe I didn't treat you
Quite as good as I should have

Maybe I didn't love you
Quite as often as I could have

Little things I should have said and done
I just never took the time"


Miłość.
Kto z nas nie marzy o poznaniu miłości swojego życia?

Bywa z tym jednak różnie. Jak wspominałam, jestem wychowana raczej na wyidealizowanym obrazie miłości gdzie mężczyzna jest odpowiedzialnym, silnym gentelmenem. Kobieta z kolei uosabia czyste piękno, klasę i niewinność.

Tak, takie pojmowanie miłości nie jest absolutnie do niczego przydatne. Mężczyźni zatracają swoją męskość a kobiety od dawna nie są delikatnymi księżniczkami. Czy to źle?
Myślę, że nie. Świat się zmienia, ludzie i ich potrzeby się zmieniają. Kobiety przez lata walczyły o równouprawnienie i możliwość uniezależnienia się od mężczyzn. Mamy związki partnerskie, homoseksualne. I absolutnie nic nie możemy z tym zrobić. I nie powinniśmy.

Gorzej kiedy tak jak ja, nie do końca umiesz to zaakceptować. Szukasz i szukasz na świecie swojego Pana Darcy'ego, choć wcale nie jesteś Elizabeth Bennet. To chyba największy błąd jaki można popełnić w swoim życiu uczuciowym. Czekać na ideał, jednocześnie nie robiąc nic, aby samemu się nim stać.

Bardzo prawdopodobne, że skończymy samotne z gromadą kotów i herbatą bo nie umiałyśmy zaakceptować wad innego człowieka. Drogie Panie - czy naprawdę musi on być najprzystojniejszym facetem na sali? Nigdy nie wolno okazać mu słabości? Musi mieć pieniądze, wykształcenie i mnóstwo pasji?

A wy Panowie - możecie wyobrazić sobie bycie z kobietą, która nie ma idealnego ciała bez tłuszczu, rozstępów i cellulitu?

I żeby nie było - nie mówię tu oczywiście o skrajnościach, dbajmy o siebie i eliminujmy wszystkie te wady, które wynikają z naszego lenistwa.

Ale często widzę po sobie, że skreślam kogoś tylko dlatego, że jest trochę mnie urodziwy niż inni. Nie do końca się dogadujemy. Jest bardzo miły, ale to nie to. Tylko jak długo tak można? Jak długo można zauważać wady w kimś innym - zupełnie ignorując je u siebie? Może nie dogadujemy się, bo to ja mam zbyt wysokie wymagania? Może to ja nie jestem tą wymarzoną dziewczyną/facetem?

Co jeżeli to ten chłopak, który co weekend odwozi Cię do domu i słucha Cię, gdy masz gorszy dzień - jest właśnie tym? A ty marnujesz szansę uganiając się za facetem, który jeździ na motorze i dwa razy poszedł z tobą na drinka. Bo pierwszy chłopak nie jest w twoim typie, przecież się przyjaźnicie. Znajdzie sobie dobrą dziewczynę i będzie szczęśliwy. Tylko, że może to ty tracisz właśnie swoją szansę na miłość.

Może ta dziewczyna, której nie bierzesz na poważnie i która od lat wysłuchuję o twoich problemach z kobietami wcale nie jest tylko przyjaciółką? Okej, to nie twój typ. Nie myślisz o niej w ten sposób.
Ale koniec końców - z kim chcesz przeżyć swoje życie? Z kim chcesz budzić się rano?
Z kimś kto zna twoje słabości i wady - jednocześnie je akceptując - czy z tym wyśnionym ideałem, którego szukasz od lat? Możesz nie zdążyć go odnaleźć.

I nawet jeżeli jak ja, całe życie szukasz tej wymarzonej postaci z książek - musisz zdać sobie sprawę, że Scarlett O'Hara szukając idealnej miłości za późno zorientowała się, że to Rett Butler był jedynym. Straciła wielką miłość swojego życia goniąc za czymś, czego nigdy tak naprawdę nie chciała.

Może to przychodzi z wiekiem i doświadczeniem. Każdy musi parę razy się zgubić, zanim poukłada samego siebie. Prawdopodobnie mamy czas.

Co jednak, jeżeli nie mamy go już zbyt wiele?
Czy doceniasz to, co masz?
Zauważasz ludzi, których masz?
I czy zasługujesz na nich?
Hm?

niedziela, 26 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 9

"When I was younger, so much younger than today
I never needed anybody's help in anyway.
And now these days are gone, I'm not so self assured
Now I find I've changed my mind and opened up the doors."


Choroby psychiczne.
Depresje, zaburzenia, szaleństwo.

Zastanawiałam się wczoraj kiedy tak naprawdę można nazwać już kogoś szalonym?
Czym właściwie objawia się szaleństwo?
W dawnych czasach niekiedy ludzie myślący inaczej, bardziej kreatywnie i wyprzedzający w pewien sposób swoją erę - byli uważani za wariatów. Skąd wiemy, że obecnie nie dzieje się to samo?

Lubię myśleć, że tacy ludzie poznali jakąś wyższą prawdę. Może nareszcie zrozumieli jaki w tym wszystkim jest sens? Albo odwrotnie - dotarło do nich, że może tego sensu wcale nie być. Uciekli więc w głąb swoich własnych umysłów i tam próbują się pogodzić z tym co ich otacza.
Kiedy jednak nadchodzi ten moment, kiedy możesz faktycznie uznać, że oszalałeś?

Najbardziej powszechna wydaję mi się depresja. Nie jeden raz zastanawiałam się już leżąc bez celu któryś dzień z rzędu - czy to już? Czy mogę zrzucić już moją życiową niezaradność i lenistwo na chorobę? Kiedy zwykły smutek i niechęć do wstania z łóżka zamienia się w poważny problem?
Nie wiem, szczerze nie mam pojęcia skąd wiadomo czy pacjent który przychodzi do twoje gabinetu i opowiada o beznadziei która go otacza - jest po prostu życiowo niezaradny czy cierpi na depresje?
A jeżeli lekarze nie mogą tego stwierdzić - jak ja mam to zrobić?

Przychodzi taki moment, zwykle zimą, gdy budzisz się rano i nie dajesz rady. Na myśl o tym, że musisz znów wstać i iść do pracy/szkoły/na uczelnię odbiera Ci oddech. Płaczesz bez powodu i z bezsilności. Każdy dzień wydaję Ci się taki sam, nienawidzisz siebie i świata. Najczęściej mija parę godzin i wszystko wraca do normy. Ale te kilka chwil. Kilka chwil, kiedy się poddajesz i masz wrażenie, że dalej nie dasz już rady. Jak to nazwać? Chorobą, słabością czy już szaleństwem?

Nie zgadzam się z podejściem ludzi, którzy boją się przyznać do chodzenia do psychologa czy psychiatry. Każdy próbuje poradzić sobie z życiem jak może. To nie wstyd, że próbujesz zrozumieć sam siebie i swoją naturę. Dzień ma zbyt mało godzin a tydzień zbyt mało dni żeby samemu odkryć motywację wszystkich swoich działań. Czasem znamy innych ludzi o wiele lepiej niż siebie samych.

Nigdy nie byłam u takich lekarzy, ale myślę że chciałabym kiedyś pójść. Dowiedzieć się kiedy nietypowe zachowanie zamienia się w szaleństwo. I poznać historię ludzi, którzy stracili wszystko. Ludzi, których świat złamał. Takich, którzy okazali wszystko poza właśnie słabością o którą się ich posądza. Wierzę, że każde szaleństwo i upadek na dno bierze się z głębszego rozumienia spraw. I przychodzi dopiero po długiej walce, kiedy każda próba ocalenia zawiodła.

Muszę w to wierzyć - w przeciwnym wypadku musiałabym zaakceptować fakt, że niektórzy z nas są skazani na upadek i cały ich wysiłek, aby wyjść na prostą - jest bezcelowy. Ucieczka nie jest możliwa. Rodzimy się słabi i wszystko sprowadza się dla nas do tego momentu, gdy doczepią nam łatkę szaleństwa i odgrodzą od normalnych ludzi.
Tylko czy aby na pewno normalnych? Czym właściwie jest ta normalność?
Nie przyznawaniem się do tego, ze niektórych rzeczy nie umiem zaakceptować?
Pogodzeniem się z otaczającym światem i życiem dopasowanym do ogólnie przyjętych standardów?

Mam nadzieję, że jest coś więcej. Wierzę, że każdy upadek który przeżywam po drodze nie jest tylko nic nieznaczącą porażką. Upadam bo próbuje coś zrozumieć i przeżyć więcej. Jeżeli doprowadzi mnie to do szaleństwa? Dobrze więc.

Tylko skąd będę wiedziała, że to już?
Czy "ludzie szaleni" czują moment, kiedy bezpowrotnie tracą kontrolę?
I jakie to uczucie?
Przerażenie czy może długo wyczekiwany spokój?
Hm?

piątek, 24 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 8

"Where do you go with your broken heart in tow
What do you do with the left over you
And how do you know, when to let go
Where does the good go, where does the good go"

Ucieczka.
Kto z nas w chwili, gdy coś idzie nie tak - nie myśli o tym, żeby uciec?
To proste, łatwe rozwiązanie. Wrócę do domu. Wyjadę z miasta. Położę się spać i nie będę myśleć o problemach.

Mogę nazwać się w tej kwestii prawie ekspertem. Za każdym razem, gdy staję w sytuacji której nie mogłam przewidzieć - moją pierwszą myślą jest ucieczka. Strach potrafi paraliżować i zaciera nasz osąd. Dopiero po pewnych czasie, gdy przypominam sobie sytuacje w których wolałam się wycofać niż działać, dociera do mnie jak głupio człowiek potrafi postępować.

Wspominałam wcześniej o fantastycznych okazjach, ofertach pracy czy zmarnowanych wieczorach. Rezygnujemy z rozmowy kwalifikacyjnej ze strachu przed konkurencją. Zostajemy w domu w piątkowy wieczór, żeby nie musieć poznawać nowych znajomych z pracy najlepszej przyjaciółki.
Bo mnie nie polubią.
Bo nie mam się w co ubrać.
Bo się boje i w siebie nie wierzę.

Przeczytałam kiedyś wypowiedź starszej kobiety, która mówiła że żadna dobra historia nie zaczyna się od słów " kiedy poszedłem do domu..."
Coś w tym jest. Wybierając łatwe rozwiązanie możemy przegapić własne życie. Oglądamy filmy i czytamy książki w których bohaterowie mają idealne życia. Chcemy być jak oni, żyć jak oni. Kończymy czytać lub oglądać pełni dobrej energii i planów. Po to tylko, żeby przy najbliższej okazji zmarnować kolejną szansę na nowe przeżycie, nowe doświadczenie.

Tak jak ja. Od lat nie robię nic oprócz myślenia o wyjeździe. Siedzę i analizuje co będzie kiedy już uda mi się spełnić to marzenie. I samo w sobie marzenie nie jest niczym złym. Błędem jest rezygnacja ze wszystkiego co możesz mieć w obecnym życiu, obecnym mieście. Powoli dociera do mnie, że może nigdy nie będę tak chuda jakbym chciała. Nigdy nie będę aktorką i nie pójdę na medycynę. Prawdopodobnie nie będę bardzo bogata a mój mąż nie będzie wyglądał jak Johnny Depp.

Może się okazać, że cały czas będę czekać na to idealne życie i przegapię każdą szansę podtykaną mi przez los. Ciągle zastanawiając się czy mogłabym żyć inaczej, być kimś innym. Tylko czy warto?
Czy naprawdę powinnam uważać się za tak nadzwyczajną, że mogę mieć więcej niż inni?

I co odróżnia zwyczajne, nudne życie od wielkiej niezapomnianej przygody?
Każdy z nas gdziekolwiek by nie był i jakkolwiek by nie żył - stara się z całych sił i dąży do szczęścia. Ale niektórym z nas to nie wystarcza. Chcemy więcej, nawet jeżeli może skończyć się to tylko wiecznymi ucieczkami i brakiem swojego miejsca na świecie.

W którym momencie zrozumiemy, że to co jest teraz dookoła - to wszystko co mamy. Dzień dzisiejszy jest wszystkim, co mamy. I nikt nie da nam pewności, że będzie coś więcej.

"I didn't know what I wanted. Yes, I did.
I wanted someplace to hide out, someplace where one didn't have to do anything.
The thought of being something didn't only appall me, it sickened me.
The thought of being a lawyer or a councilman or an engineer, anything like that, seemed impossible to me. To get married, to have children, to get trapped in the family structure.
To go someplace to work every day and to return. It was impossible.
To do things, simple things, to be part of family picnics, Christmas, the 4th of July, Labor Day, Mother's Day . . . was a man born just to endure those things and then die?"


Może Charles Bukowski zmarnował swoje życie, może nie - ale myślę że wiedział jak to jest, gdy ciągle uciekasz.

Tylko jak przestać?
Jak pogodzić się z tym, że może nie będzie nic więcej?
Czy lepiej nie godzić się i walczyć dopóki możemy?
Hm?

środa, 22 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 7

" I heard a little girl
And what she said
Was something beautiful
To give your love
No matter what
Is what she said "

Przyjaźń.
Przyjaciele - ludzie, którzy wspierają Cię i starają się nigdy świadomie nie zranić. Ale bywa różnie.

Przez wiele lat miałam lekką obsesję na punkcie tego, żeby nigdy nie stracić przyjaciół. Gdy jedna grupka się rozpadała - zaprzyjaźniałam się z drugą. Strach przed samotnością, najprostsza ludzka obawa. Widywałam na korytarzach tych ludzi, którzy nie potrafili złapać kontaktu. Niby to tylko szkoła, to tylko studia - nie są całym moim życiem. Nie jest to prawda, potrzebujemy przynajmniej jednej osoby w każdej "dziedzinie" naszego życia, z którą możemy zachowywać się naturalnie.

Poruszę dzisiaj tę kwestię, choć nigdy tak naprawdę nie poznałam tego problemu. Przyjaźnie się rozpadały, ludzie wyjeżdżali - ale zawsze jednak ktoś był. Nigdy nie byłam prawdziwie sama.
Dlaczego są ludzie, którzy nie umieją złapać kontaktu? Czemu druga osoba wydaje nam się lepsza, czemu przypisujemy jej siłę do zniszczenia naszej wiary w siebie?

Boimy się odrzucenia. Boimy się, że ktoś uzna nas za niewartych uwagi. W każdym z nas jest gdzieś to uczucie, że nie zasługujemy na przyjaźń. Drugi człowiek, który polegałby na naszej opinii. W tłumie ludzi szukałby naszej twarzy. Pytał o nasze plany na weekend. Odpowiedzialność. To bardzo proste, kiedy znasz kogoś od lat. Ale zaczynając studia na nowej uczelni, szukając nowej pracy - doskonale wiesz, że każdy będzie Cię oceniał. Bo ty robisz dokładnie to samo.

Problem pojawia się wtedy, kiedy ze strachu przed ocenianiem usuwasz się z życia społecznego. Mniej lub bardziej. Wiele razy znajdywałam się w sytuacji, kiedy ktoś poruszał kwestię, która była dla mnie niezręczna. Ludzie stają się bardziej swobodni, gdy znają Cię dłużej i potrafią czasem zranić bardziej niż ktokolwiek obcy. Nie macie pojęcia ile razy w takich sytuacjach chciałam uciec, wycofać się. Łatwiej, prawda? Ale to chyba część życia, do której musimy się przyzwyczaić i dostosować. Wyjść ze strefy komfortu. Każdego dnia uczę się znaczenia tego zdania.

Od lat próbuje wyciągać rękę do ludzi, po których widać jak bardzo pragną kontaktu i nie umieją go złapać. Nie zawsze da się ich wyciągnąć z tej bańki nieśmiałości, którą przez lata utworzyli wokół siebie. Ale warto, naprawdę warto próbować. Czasem to Ci ludzie - nie Ci, którzy próbują zaprzyjaźnić się z każdą poznaną osobą - mają za sobą historię, które warto poznać.

Mój problem z przyjaźnią polega na tym, że po pewnym czasie zaczynam znowu myśleć za dużo. Na początku jak każdy staram się pokazać z jak najlepszej strony. Mam trochę inne poglądy na życie, trochę cyniczne i gorzkie. Nie umiem zaprzyjaźnić się z każdym. Lubię jednak poznawać, widzieć jak zaczynają akceptować moje towarzystwo a potem stopniowo go szukać. A potem często udaję mi się to spieprzyć.

W którymś momencie ludzie tacy jak ja zaczynają zastanawiać się czy to na pewno to? Czy Ci ludzie są tymi, których wybrałabym sobie na przyjaciół? Czy jeżeli dzisiaj nie mieliśmy o czym rozmawiać - warto to ciągnąć? A może to ja na nich nie zasługuje?
I przestajesz odbierać telefony. Zaczynasz spędzać czas w domu, oglądając kolejny film. Masz świadomość tak jak głupie jest twoje zachowanie, ale taka już jesteś. Wiecie co czasem robię? Kiedy prowadzę z kimś fajną rozmowę - przez telefon, twarzą w twarz - po pewnym czasie wymyślam jakąś wymówkę, byle zakończyć to zanim coś pójdzie nie tak. Dążę do sztucznego ideału zamiast zwyczajnej, czasem nudnej prawdy.

Zastanawiam się też czasem, kiedy nasz limit prawdziwych przyjaciół się wyczerpuje. Zauważyłam to na studiach, poznaje nowych ludzi i myślę sobie - "jesteś na pewno bardzo miłą osobą, ale mam już swoich ludzi". Nie dajesz nawet szansy, wydaje Ci się, że masz już te kilka osób i nie jest możliwe, żeby można było mieć więcej. Odzywa się tu też lenistwo i strach. Po co mam przez to przechodzić? Opowiadać komuś na nowo moją historię, próbować zyskać akceptację. Mam już przyjaciół, oni mi wystarczą.

Czy aby na pewno?
Czy nie tkwisz przypadkiem w swojej własnej strefie komfortu?
Czy zamierzasz zostać w niej przez całe życie?
A jeżeli nie, to jak właściwie z niej uciec?
Hm?

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 6

"Look around this dirty town
Drink it up till we fall down
Don't want to live forever this way
But it's gonna have to do for today"


Zaburzenia odżywiania, papierosy, alkohol.
Nałogi.

Kto z nas ich nie ma? Kto z nas nie ma czegoś, w co wpadł zbyt mocno?
Jedzenie, którym nagradzamy się za sukcesy i pocieszamy po porażkach.
Alkohol, którym opijamy weekend i zapijamy rozstanie.
Papierosy, które początkowo miały sprawić, że będziemy "fajni i dorośli" a stały się jedynym możliwym sposobem na spędzenie czasu w wolnej chwili.

Nie chcę mówić o innych nałogach, bo nie jestem w nich znawcą i nie mnie się o tym wypowiadać.
Zastanawiałam się jednak dzisiaj kiedy ja stałam się więźniem tych trzech nałogów. Kiedy przestałam wyobrażać sobie weekend, w którym nie idę na piwo? Kiedy przestałam zwyczajnie czekać na autobus a zaczęłam przeliczać czas do jego przyjazdu na wypalone papierosy.
Kiedy zaczęłam postrzegać jedzenie jako czynnik warunkujący mój nastrój?

Nie wiem tylko, kiedy można zdiagnozować to jako problem. Nadwaga? Nah, to zbyt proste. Trochę poćwiczysz, będziesz przez miesiąc jeść mniej i wszystko wraca do normy. Problem pojawia się kiedy każdego dnia budzisz się ze strachem, bo nie wiesz czy masz kontrolę. Kiedy sama sobie przestajesz ufać. Podczas, gdy inni ludzie nie poświęcają temu tak wielkiej wagi - każdy twój posiłek, każda rzecz z twojego jadłospisu powoduje emocje. Cieszysz się, bo zjadłaś mało. Jesteś smutna, bo znowu złamałaś dietę. Czynnik warunkujący nastrój. Masz problem.

Wiecie, co mówiłam sobie zawsze patrząc na ludzi z nadwagą? Jak mogli nie zacząć działać wcześniej? Jak mogli doprowadzić się do takiego stanu? Wiem jak.
Ze wstydu, rozgoryczenia, braku zrozumienia. I mówię to jako osoba, która nie ma szczególnych widocznych problemów. Jako osoba, która jednak w kwestii psychicznego uzależnienia jest już ekspertem.

Najgorsze co mi się przytrafiło w tej kwestii to brak akceptacji ze strony rodziców. Niby głupia sprawa, jestem dorosła - mogę się nimi nie przejmować. Ale nigdy, w najgorszych żywieniowych problemach nie usłyszałam złego słowa od kogoś znajomego. Żadnych pytań czemu ostatnio przytyłam, czemu tydzień później znowu nic nie jem. Chyba dlatego, że nie widzieli problemu. I to dobrze, bo uważam że jest to coś z czym możesz pomóc sobie tylko sama ( lub z lekarzem ! ). Jedynymi osobami, których brak akceptacji czuję w tej właśnie chwili są rodzice. I to boli, wiesz że nie powinno - ale boli jak cholera.

Przychodzi Ci do głowy to proste pytanie - jeżeli nie akceptują mnie ludzie, z którymi spędziłam większość życia i którzy znają mnie w taki najprostszy, codzienny sposób - dlaczego więc ktoś inny powinien?

Niedobrze znaleźć się w takim miejscu. Kiedy twoje poczucie własnej wartości ledwo zipie a w miejscu, które miało dać spokój - odnajdujesz tylko coraz większy wstyd.
Alkohol nie powinien decydować o tym, czy jestem zabawna czy siedzę w kącie. Nie powinien zmieniać mojej osobowości.
Papierosy, które nie powinny wyznaczać mi przerwy w ciągu dnia. Być powodem, przez który poznałam tak wiele osób,
Jedzenie, które nie powinno mieć mocy niszczenia życia tak bardzo. Nie do tego było przeznaczone.

Alkohol, jedzenie, papierosy, nałogi = ja

Czy z tego się składam?
Które części naszej osobowości definiują to kim jesteśmy?
A jeżeli właśnie te -  kim jestem?
I czy mam powody do dumy?
Hm?

niedziela, 19 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 5

"I never, she never, we never looked back
That wasn’t what we were good at"


Chroniczne niezadowolenie.
Coś co potrafi zniszczyć życie, odbiera radość z każdej osiągniętej rzeczy. Wyobraźcie sobie, że cokolwiek co mi się w życiu uda przestaję mieć znaczenie w ciągu paru chwil. Wiecznie chcesz czego innego, tego co ma ktoś inny albo czegoś czego nie możesz mieć.
Masz marzenia, cele i plany ale nigdy nie uda Ci się usiąść i faktycznie pomyśleć sobie - "jest dobrze tak jak jest, jestem szczęśliwy/a"

Nie mylcie tego z byciem ambitnym. Ambitny jesteś kiedy chcesz się rozwijać, stawać się lepszą wersją siebie. Ja jako człowiek wiecznie niezadowolony nigdy nie mogę w pełni cieszyć się z tego, co mam. Zmieniam więc kierunki, w których chcę iść w życiu. Zawodzę ludzi, którzy na to nie zasługują. Nudzą mi się, moje życie po jakimś czasie mi się nudzi.

Wstyd się przyznać i brzmi to okropnie, ale jest prawdą. I zniszczyło już wiele relacji i dróg, którymi mogłam szczęśliwie iść przez życie. Nie róbcie tego, nie palcie za sobą mostów póki nie jesteście absolutnie pewni, że warto. A jeżeli już to zrobicie - nie dopuśćcie żeby weszło Wam to w nawyk. Bo potem zawsze będzie już tymi, którzy uciekają gdy robi się źle. Nie stawiają czoła żadnym przeciwnościom, wolą zacząć od nowa. Raz już się przecież udało. Tyle tylko, że w którymś momencie musicie przestać uciekać i może się okazać, że skutecznie zostawiliście za sobą wszystko i wszystkich. I zostaliście sami, bez celu i ludzi, którzy mogą pomóc Wam go odnaleźć.

Boje się tego, jak dalej się to potoczy. Skoro w moim wieku jestem już tak zmęczona i zirytowana to czy kiedykolwiek znajdę gdzieś swoje miejsce? Czy będę właśnie tą, która całe życie szukała ideału i nigdy nie dotarło do niej, że nie ma czegoś takiego.

Mam teraz nowy plan, żeby spróbować przez jakiś czas żyć tak jak się tego ode mnie oczekuję. Ostatnie dni uzmysłowiły mi, że wiele znajomości, które mi w życiu nie wyszły mają jeden wspólny czynnik. Mnie. I może to wcale nie była wina dorastania, odległości, różnicy charakterów. Może to była winna mojego charakteru, mojej nieumiejętności dorastania razem z resztą ludzi. Do tej pory myślałam, że to oni wszyscy idą w dziwnych kierunkach a dla mnie nie ma tam miejsca. Teraz wydaje mi się, że oni po prostu idą do przodu, a ja tkwię w miejscu. Zaczynam dostrzegać ich irytacje, kiedy po raz kolejny zawodzę. Albo narzekam nawet jak wszystko idzie dobrze.

Spróbuje skupiać się mniej na tym jaki w tym wszystkim jest sens. Może jednak jest prawdą to, że im mniej masz czasu na myślenie - tym szczęśliwszym jesteś człowiekiem. Wstać, robić więcej dla innych i zobaczyć jak długo uda mi się spełniać oczekiwania. Czy nie do tego w życiu dążymy? Do akceptacji otoczenia, najbliższych?
Co jednak zrobić, jeżeli po drodze kawałek po kawałku tracę swoją tożsamość?
Hm?

sobota, 18 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 4

"I don't know where I belong
I don't know where I went wrong"

XXI wiek.

Wiek ogromnego rozwoju komunikacji i niewyobrażalnego zaniku kontaktów międzyludzkich.
Wiecie o czym mówię - możemy porozumieć się z ludźmi na końcu świata, telefony/komputery/tablety. Jednak nie ma to żadnego związku z jakością naszych rozmów. Rozwój technologii daje nam bardzo wiele, ale ma też swoją cenę.

Ale dzisiaj nie o tym. Mam rozwiązywać tu swoje problemy, więc przybliżę Wam czym dla mnie jest XXI w.

Po pierwsze - na pewno nie tym wiekiem w którym powinnam się urodzić. Nie wiem czy dużo ludzi ma podobne odczucia, ale nie pasuje tu. Może to niezbyt popularny pogląd, ale kobiety moim zdaniem idą w złą stronę z całą tą samodzielnością. Mężczyźni z drugiej strony pozwalają na to i sami nie podejmują żadnej inicjatywy.
Nie wiem - może to te książki? Ale mężczyzna powinien być mężczyzną. Codziennie spotykam facetów, którzy nie potrafią skleić zwykłego zdania w rozmowie. Idę z takim i milczymy dopóki ja czegoś nie powiem, bo facet jest zbyt nieśmiały/niepewny/nudny(?) żeby zainteresować kobietę. Co się stało z mężczyznami, którzy czarowali i robili wszystko byle zdobyć lub przynajmniej rozbawić dziewczynę? Chciałabym żyć w czasach, kiedy to mężczyzna starał się o kobietę. Kiedy nie nosili rurek, różowych koszul i nie narzekali bo ojciec zmusił ich do pracy.
Ale nie chodzi tu tylko o mężczyzn. Ktoś powiedział kiedyś, że aby zdobyć gentelmena - najpierw musisz być damą. Coś w tym jest. Stałyśmy się płcią, która przestała krępować się przekleństw, picia, palenia i niezależności w życiu. I okej, nie chcę tutaj nikogo krytykować, mówię tylko w swoim imieniu ( jako osoba, która robi właśnie to wszystko co "nowoczesne" kobiety" ) - nie odpowiada mi to, nie chcę tak żyć.

Czy naprawdę bycie kobietą, która opiekuję się dziećmi i domem jest czymś zawstydzającym? Czy to, że kobieta nie ma najwyższego wykształcenia świadczy o jej głupocie? Czy pragnienie bycia podporą dla rodziny i tworzenie miejsca w którym czują się dobrze jest aż tak złe?

Szczerze? W sekundę zamieniłabym moje obecne życie na to, co ludzie mieli kiedyś. Telefony, komputery, całą tą wolność w ubiorze i zrozumienie społeczeństwa, gdy chcesz żyć bez męża czy dzieci. Poświęciłabym cząstkę tej wolności, o którą walczyliśmy a która zaślepiła nas tak, że przestaliśmy zauważać co jest w życiu ważne. Rozmowa z drugim człowiekiem, popołudnie z rodziną spędzone na czytaniu książek, spacer z psem.

Pewnie pomyślicie teraz - "hej, ale ja tak robię! wszystko to jest możliwe"
Ja wiem, są ludzie tacy jak ja, którzy próbują pamiętać o tym co powinno być dla nas ważne. Ale jest też reszta.

Reszta, która umie żyć tylko w ten sposób. Reszta, której nie da się unikać. To ludzie, którzy są naszymi przyjaciółmi, znajomymi, rodziną. Nie umiem mieć do nich pretensji - odpowiada im to, są szczęśliwi. I myślę czasem, że im zazdroszczę. Byłoby o wiele prościej, gdybym mogła po prostu zaakceptować to, czego nie mogę zmienić.
Ale nie potrafię i na tym etapie życia już chyba nie umiałabym stać się taka jak oni. 

Co więc mi pozostało?
Hm?

czwartek, 16 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 3

"Born down in a dead man's town
The first kick I took was when I hit the ground"

Patriotyzm.

Czym do cholery jest patriotyzm?
Nie raz spotkałam się już z ogromną krytyką na samo napomknięcie tego, że nie widzę swojej przyszłości w Polsce.
Rozumiem przywiązanie do ojczyzny, swojego domu, rodziny. Kultywowanie pewnych tradycji, które twój kraj uznaje.
Nie zrozumcie mnie źle - wiem, że zawsze chętnie tu wrócę.

Na chwilę obecną jednak - brak pracy, mentalność Polaków i ogólne podejście do życia, smutek, zazdrość, zawiść i wieczne niezadowolenie nie jest tym co mi odpowiada. I nie mówię tego, aby kogoś obrazić. Ba, reprezentuje sobą każdą z tych cech.

Tylko czemu emigracja wciąż postrzegana jest jako "zdrada narodu". Czy to takie dziwne, że chciałabym domek bez płotu gdzieś w Georgii? Małą kawalerkę w którymś z bardziej zatłoczonych miast USA? Chciałabym spędzać niedzielę na spacerach po Central Parku lub urządzać "barbecue" na małym podwórku w Londynie.

Ale przede wszystkim chciałabym, żeby ludzie uśmiechali się do mnie na ulicy. I nie martwić się o to, czy zamknęłam samochód lub czy torebka pozostawiona na minutę bez nadzoru przepadnie bez wieści. Wiem, że nie wszędzie jest tak bezpiecznie i wszystko zależy od ludzi, ale słyszałam już dziesiątki historii o tym jak różnie jest w tej kwestii w innych krajach.


Nie wiem czy znacie ten problem, ale boli mnie też kwestia motywacji drugiego człowieka w np. właśnie USA.
Sporo czytałam na ten temat i dopiero do mnie dociera jak bardzo ma to wpływ na życie człowieka. W Stanach ludzie uczeni są, że mogą wszystko. Są warci dokładnie tyle, ile uważają że są warci. Wierzą w siebie, nie zastanawiają się nad tym czy się ośmieszą, czy jest ktoś lepszy. Oczywiście, że jest. Ale to nie sprawia, że ty jesteś gorszy.


Ja natomiast od dziecka trwałam w przekonaniu, że nie mam specjalnych talentów.  Próbowałam kilka razy swoich sił w tym, w czym kiedyś nie wyszło rodzicom. Często tak jest, nie szkodzi - chcieli dobrze. Ale teraz nie mam już lat 10 czy 18 i nie przekonam do siebie pracodawcy czy wykładowcy, jeżeli kryje się gdzieś w kącie i sama w siebie nie wierzę. 
Bardzo łatwo się o tym piszę, ale ciężko coś z tym zrobić. Nie macie pojęcia ile rozmów kwalifikacyjnych odwołałam już z myślą - "Co ty robisz? Będzie tam mnóstwo ludzi i ty myślisz, że wybiorą Ciebie?"
Następnego dnia dociera do mnie jak żałosne jest moje zachowanie, ale odzywa się tu właśnie nasze, polskie podejście. Nie nadaję się, będą lepsi, tylko się ośmieszę.


Rozmawiałam kiedyś z kolegą z innego kraju, który spytał mnie - czemu tak u Was jest? Jesteście znakomici w tak wielu kategoriach, w wielu krajach ludzie uważają Was za prawdziwych fachowców! A największymi krytykami jesteście wy sami.
Mieliście tak kiedyś? Znacie angielski na zupełnie dobrym poziomie, łapiecie się na tym, że sami do siebie mówicie czasem po angielsku a jak przyjdzie to porozmawiania z kimś? "HI, MY NAME IS POTATO"
Smutne i obawiam się, że nie do przejścia mieszkając w naszym kraju.

Naszym pięknym, ciekawym kraju - który wcale nie mając takiej intencji niszczy wiele talentów i wielu pięknych ludzi, którzy nigdy nie uwierzą w swoje piękno.

Sesja terapeutyczna nr 2

"You didn't ask for this
Nobody ever would
Caught in the middle of this dysfunction
It's your sad reality
It's your messed up family tree
And all your left with all these questions"

A jednak macie kwiatki i wymyślne czcionki, niech stracę.

Jak wspominałam - blog ten ma być moją "terapią". Dzisiejsza "sesja" dotyczy więc tematu rodziny. Lepsza czy gorsza, ale nie zmienisz jej.
Jaka jest moja? Na pozór zupełnie zwyczajna.
Ale jak wiadomo, rzadko kiedy za zamkniętymi drzwiami wszystko dalej wygląda tak wzorcowo.
I nie chodzi mi o jakieś patologie, ale normalne problemy do których ludzie się nie przyznają. Wzorowy ojciec nie jest tak idealny za jakiego uchodzi. Matka, która powinna wspierać - nie radzi sobie sama ze sobą. I jestem ja. Normalna dziewczyna. Robi wszystko jak należy - szkoła, studia, praca. Zawsze mówi " Dzień dobry", kiedy mija z uśmiechem sąsiadów. Nie domyśliłbyś się, że co jakiś czas nie potrafi podnieść się z łóżka. Nie ma pojęcia jak ruszyć do przodu ze swoim życiem, za dużo pije i pali. Zastanawia się kiedy przestała być to "wzorcową córką".

Rodzina. Ludzie, którzy oglądają nas w dziurawych skarpetkach, kiedy ziewając schodzimy o 13 zjeść śniadanie. Potrafią zmotywować nas jak nikt i mogą nas tak samo niszczyć

Widzicie - przez długi czas uważałam, że rodzice zawsze mają rację. Pamiętacie ten okres? Oni wszystko wiedzą, wszystko umieją naprawić. Ale przychodzi taki moment, kiedy zdajesz sobie sprawę, że są takimi samymi słabymi ludźmi jak ty.  I świat Ci się wali.
Najgorszy jest jednak moment, kiedy przestajesz ufać ich osądom. Nagle nic w twoim życiu nie jest już tak pewne.

Wiecie dlaczego poświęcam tą "sesję" właśnie rodzinie? Bo na którymś etapie mojego życia zaczęli zawodzić.
Już nie potrafię słuchać ich rad nie myśląc przy tym - "Dlaczego to ty masz mieć racje? Skąd możesz wiedzieć, co będzie dla mnie dobre?"
Życzę Wam, żebyście nigdy nie doszli do tego punktu, bo uwierzcie mi - nic przyjemnego stracić taką wiarę.

Innym problemem są oczekiwania. Często myślę, że dawno temu zaczęłabym żyć po swojemu - ale co powie rodzina? Dziadek z babcią, którzy ciężko pracowali całe swoje życie. Ojciec, który nie mógł studiować bo kto utrzymałby rodzinę. Co zrobią, kiedy dowiedzą się że ktoś, kto może mieć to wszystko - wolałby spakować plecak, wziąć trochę pieniędzy i wyjechać za ocean poznawać ludzi i ich historię?

Jak znaleźć porozumienie?
Jak nie zmarnować swojego życia dążąc do aprobaty rodziny?
Hm?


Zacznijmy więc! ( Sesja terapeutyczna nr 1 )

"if I could start again
a million miles away"
Zacznę może od tego, że nie stać mnie na psychologia - postanowiłam zwymiotować więc moje przemyślenia do jedynego miejsca, które nigdy nie ma dość życiowych frajerów - do internetu!

Nie mam pojęcia o prowadzeniu bloga, nie umiem wybrać tu nawet szablonu - jeżeli więc ktokolwiek planuje czytać moją niezbyt radosną twórczość, nie radzę liczyć na kwiatki i ładne czcionki.

Zapytacie więc - po co ty tutaj?
Doskonałe pytanie! Nie mam pojęcia.

Zacznę może od tego, że nie stać mnie na psychologia - postanowiłam zwymiotować więc moje przemyślenia do jedynego miejsca, które nigdy nie ma dość życiowych frajerów - do internetu!

Nie mam pojęcia o prowadzeniu bloga, nie umiem wybrać tu nawet szablonu - jeżeli więc ktokolwiek planuje czytać moją niezbyt radosną twórczość, nie radzę liczyć na kwiatki i ładne czcionki.

Zapytacie więc - po co ty tutaj?

Jednak wcale nie żartowałam z tą terapią. Znalazłam się  na etapie życia, kiedy ludzie zaczynają wymagać od Ciebie dziwnych rzeczy. HA! Już czuję, jak niektórzy z was kiwają głową z zażenowaniem nad kolejną cierpiącą duszą.
Otóż widzicie - ja tak zawsze robię.
Zostańcie jednak chwilę - też wolałabym robić teraz coś innego.
Lecz moim problem życiowym jest zbyt wielka ilość niepotrzebnych przemyśleń pomnożona przed zbyt wielką ilość wolnego czasu, więc jestem tutaj.

I wiecie co? To cholernie niszczy.
Wyobraźcie sobie, że wszystko układa się w waszym życiu poprawnie. Studiuje, mam akceptowalnie popapraną rodzinę, ludzi wokół siebie.
Co się jednak dzieje, gdy myślisz zbyt dużo?
Zaczynasz zastanawiać się czy na pewno studiujesz to co chcesz?
Odpowiedź: NIE

Czy moja rodzina to ludzie, których lubiłabym nie znając ich wcześniej?
Odpowiedź: NIE

Czy ludzie, którymi się otaczam to ludzie z którymi zamierzam spędzić życie?
Odpowiedź: NIE

A wiecie co dzieje się, kiedy odpowiesz sobie na kilka takich pytań?
Zaczynasz szaleć.

A co gorsze, zaczynasz niszczyć swoje perfekcyjnie akceptowalne życie w pogoni za czymś, co nie jest w twoim zasięgu i nigdy nie będzie.
Czytasz historie ludzi, którym się udało. A może to ja? Może rzucę studia, zarobię na bilet i zacznę od nowa?
Mieszkając w naszym kraju łatwo jest znaleźć miejsca, gdzie życie mogłoby wyglądać inaczej.
Tyle tylko, że czasem trzeba zadać sobie pytanie - czy uciekam przed życiem jakie tu prowadzę?
Jeżeli faktycznie tak jest - wyjazd to dobra opcja.
Ostatnio uświadomiłam sobie jednak, że nie wiem czy nie uciekam przypadkiem przed sobą - a w tym wypadku mam wielki, WIELKI problem.