piątek, 23 października 2015

Sesja terapeutyczna nr 21

"I'm looking in on the good life
I might be doomed never to find
Without a trust, or flaming fields
Am I too dumb to refine?"

Przeszłość.

Zastanawiałam się ostatnio jak wielki wpływ ma na nas przeszłość. Z niej biorą się wszystkie nasze doświadczenia, wątpliwości i strach przed przyszłością. Często za długo trzymając się czegoś z przeszłości nie możemy ani iść do przodu ani nawet ruszyć się z miejsca.

Gdy myślę o tym jaki wpływ miały na mnie wydarzenia z przeszłości chyba nie jestem w stanie znaleźć tego jednego konkretnego wydarzenia, które sprawiło że mam problemy z akceptacją. Tego pierwszego razu, gdy jedzenie zaczęło być pocieszeniem a przestało zwykłą przyjemnością zapewniającą przeżycie. Kiedy mała dziewczynka zaczęła postrzegać swoje ciało jako wroga zamiast swoją świątynie? Pierwszego komplementu, w który nie byłam w stanie już uwierzyć.

Nie mamy pojęcia jak wielki wpływ jako dzieci mamy na swoich rówieśników i które słowa dezaprobaty mogą tłuc się potem przez resztę życia gdzieś z tyłu głowy. Ludzie twierdzą, że to nasze nastoletnie lata najbardziej kształtują charaktery i tworzą osobowości, ale myślę że zaczyna się dużo wcześniej. Gdy zaczynamy szkołę i poznajemy nowe osoby - jesteśmy tacy sami. Nie przychodzimy tam z założeniem, że będziemy popularni czy będziemy trzymać się na uboczu. Nie sądzę też, że dzieci mają w sobie zakorzenione dzielenie innych na wartych poznania lub nie. Czy mieliście kiedyś wrażenie, że jedna przypadkowo podjęta decyzja zaważyła na całym waszym późniejszym życiu? Nie byłam nigdy prześladowana ani w jakikolwiek sposób gnębiona przez cały okres mojej szkolnej edukacji, ale czy jeżeli np. nie odważyłabym się tego pierwszego dnia zagadać do dziewczyny, która potem stała się moją przyjaciółką - czy mogłoby się to skończyć właśnie tak? Czy jeżeli nie miałabym tej drugiej osoby z którą łatwiej było nawiązywać dalsze przyjaźnie - spędziłabym te lata inaczej? Wiem, że jest to bardzo płytkie i ogólnikowe podejście do tematu ale widziałam zbyt wiele sytuacji, gdy bez takiego "początku" dzieciaki naprawdę nie dawały rady się potem odnaleźć. Chciałabym powiedzieć, że byłam osobą która wyciągała do nich wtedy rękę. Nie zawsze jednak tak bywało.

Czy jest więc kwestia głupiego przypadku? Zwykła loteria między tym kto będzie miał dobre szkolne wspomnienia a tym, kto zdobędzie pierwsze doświadczenie do listy rzeczy z przeszłości, o których nie chcę pamiętać.

Wiele razy pisałam tu już o tym, jak bardzo mam czasem ochotę spakować się i zacząć wszystko od nowa w miejscu, w którym nikt nic o mnie nie wie. Gdzie mogłabym zacząć z czystą kartą. Tylko czy to jest w ogóle możliwe? Chcąc czy nie chcąc - to właśnie te głupie przypadki są tym co nas określa, a od siebie uciec nie możemy. Kilka razy kiedy zaczynałam w życiu coś nowego, czy to szkołę czy pracę, lubiłam "udoskonalać" swoją osobę. Miałam moc decydowania o rzeczach z przeszłości o których moi nowi znajomi mogą się dowiedzieć. Nie mieli pojęcia czy wcześniej byłam lubiana czy nie. Nie wiedzieli nic o moich związkach czy ich braku. Byłam tą właśnie czystą kartą. Ale wiecie co? Bez względu na to jak bardzo starałam się sama siebie wykreować na nowo - koniec końców po pewnym czasie popełniałam te same błędy. Powielałam te same zachowania. Nie zmieniałam się nawet odrobinę.

Nie jestem już tym dzieckiem. Nie wkurzam tak bardzo na niesprawiedliwości tego świata. Nie próbuje zmienić tego, czego zmienić nie mogę. A nie mogę zmienić mojej przeszłości. Wybaczyłam krzywdy, które kiedykolwiek mi zadano - umyślnie bądź nie. Rozpamiętując krzywdzę tylko samą siebie.
Wierzę, że przeszłość nie decyduje o moim obecnym losie i nie kształtuje mojej osobowości w takim stopniu, że nie mogę się już zmienić. Muszę w to wierzyć, inaczej nie mam szans się wyleczyć.

Najtrudniej jest zrozumieć, że to dzień dzisiejszy jutro będzie naszą przeszłością. I to dzisiaj ważą się losy osoby, którą stanę się jutro. Może nic się nie zmieni? A może wszystko mogłoby się zmienić.

A ty?
Czy umiesz wybaczyć sobie wczorajsze błędy?
Hm?

( Dopiero zdałam sobie sprawę, że moja mała przygoda z pisaniem trwa już 7 miesięcy. Dziękuję każdemu z Was osobno za towarzyszenie mi przez ten czas, bez względu na to czy zgadzacie się z moimi opiniami czy też nie. Jestem szczęśliwa jeżeli przez te miesiące trafiła się chociaż jedna osoba, której moje pisanie pomogło przetrwać kolejny dzień. )

wtorek, 13 października 2015

Sesja terapeutyczna nr 20

"I don't want to judge
What's in your heart
But if you're not ready for love
How can you be ready for life?"


Decyzje.

Na którymś etapie naszego życia wszyscy zaczynają od nas wymagać podejmowania decyzji. Mniej lub bardziej rzutujących na nasze życie. Jeżeli nie są one zbyt ważne - sprawia nam to nawet przyjemność. Ktoś zaczyna traktować nas poważnie. Możemy o sobie decydować, wybieramy i "kierujemy" swoją codziennością. Jest łatwo i przyjemnie.

Niedługo później zaczynają się problemy. Nasze decyzję nie są już tak mało istotne i nagle jesteśmy zmuszeni do wybierania w krótkim czasie z kim chcemy żyć, jak chcemy żyć i przede wszystkim - KIM chcemy być?

Zazdroszczę tym, którzy wiedzą kim chcą zostać. Znają swoje talenty, mają jasno określoną drogę, która nawet jeżeli nie jest łatwa - prowadzi do celu.

Jestem na etapie, kiedy mam za sobą te decyzję. Wiem, wszystko można zmienić - ale o tym potem.
Poszłam jakąś drogą, zdefiniowałam siebie. Minęło parę lat i jedynym o czym potrafię ostatnio myśleć jest to, w którym momencie wybrałam źle. Musicie zrozumieć, że jedna pozornie mało ważna decyzja ma o wiele większe znaczenie niż myślimy.

Parę lat temu wybrałam kierunek na studiach, choć nie było to nigdy moje marzenie. Musiałam wybrać, więc wybrałam. Ludzie, których tam poznałam stali się moimi ludźmi. Mój czas rozdzieliłam pomiędzy nich, naukę, pracę. Zostałam zdefiniowana. I nagle parę dni temu dotarło do mnie, że popełniając ten jeden błąd i idąc na studia, które mnie nie interesowały "zapoczątkowałam" dorosłe życie kogoś, kto nie jest mną. Pełne ludzi, którzy nie są moimi ludźmi.

Chyba właśnie od tego momentu zaczęły się moje problemy z postrzeganiem samej siebie. Problemy z akceptacją, depresją, ciągły strach. Jak można oczekiwać od ludzi, żeby uwierzyli w kogoś kto sam w siebie nie wierzy? Jak mam się rozwijać się w górę, kiedy fundamenty są tak kruche?

Mam coraz większe problemy z własnym ciałem, zaburzenia odżywania i kompulsywne objadanie wymyka się spod kontroli. Codzienne próby walki jak na razie nie są zbyt udane. Zaczynam się trochę bać i  nie wiem czy poradzę sobie bez bardziej profesjonalnej pomocy. Jest to właśnie kolejna z sytuacji, kiedy brak solidnych podstaw w postaci radości z tego co robię w życiu czy chociażby odpowiednich osób dookoła mnie sprawia, że nie mam sił czegoś zmienić.

Czy jest możliwe w naszym kraju, z naszą mentalnością aby wstać któregoś dnia i zrezygnować ze wszystkich podjętych wcześniej decyzji? Nie zwracając uwagi na wiek wrócić na pierwszy rok studiów? Zostawić mnóstwo ludzi, którzy nie zrobili nam niczego złego i zamiast tego spędzać wolny czas z jedną czy dwoma osobami, które przynajmniej trochę rozumieją naszą sytuacje? Przyznać, że wybrało się źle?

Boję się podjęcia nowych decyzji, które mogą być znowu nietrafne. Boje się dalej żyć tak jak teraz. Boję się odrzucenia nowych ludzi, ale potrzebuję ich bo boję się, że na zawsze utknę z tymi, których towarzystwo nie do końca mi odpowiada. Boje się cofnąć i boję się iść do przodu. Niestety stałam się chyba typem osoby, której z całego serca nienawidzę. Jęczącą ofiarą losu.

Jak mogę się uratować?
Czy mogę się uratować?
Hm?

niedziela, 6 września 2015

Sesja terapeutyczna nr 19

"Hello darkness, my old friend,
I've come to talk with you again,
Because a vision softly creeping,
Left its seeds while I was sleeping,
And the vision that was planted in my brain
Still remains
Within the sound of silence."


Jesień.

Moja ukochana pora roku - swetry, herbata, wieczory z winem.
Wspaniałe niedziele spędzone przed kominkiem z dobrym filmem/książką i ważnymi dla nas ludźmi.
Jest to również oczywiście wspaniały czas dla ludzi takich jak ja. Ludzi, którzy lubią uciec raz na jakiś czas od pracy, problemów w związku czy toksycznych znajomości w ten mały świat, który stworzymy sobie w czterech ścianach.

Absolutnie nie zmieniam zdania co do tego, że pierwszą zasadą prawdziwego życia jest wychodzenie do ludzi. Wychodzenie z domu i opuszczenie swojej strefy komfortu.
Ale łatwiej jest czasami przymknąć oko na tą zasadę, gdy za oknem pada deszcz i każde wyjście grozi przeziębieniem.

Witaj więc, moje słodkie usprawiedliwienie dodatkowych kilogramów, aspołeczności, depresji i zmiennych nastrojów. Dni są coraz krótsze i niektórzy narzekają już na brak słońca. Inni zaś wreszcie oddychają z ulgą na myśl o komfortowych ciemnościach pozwalających na ukrycie o wiele więcej, niż tylko niedoskonałości cery i źle ułożone włosy. Jesień i zima mają to do siebie, że kryją nasze nieszczęścia.

Kojarzycie wszystkie te sytuacje, kiedy spotykacie znajomych na przystanku czy w drodze i po krótkim przywitaniu resztę rozmowy spędzacie na narzekaniu na pogodę, zimno, jesienne depresję? Usprawiedliwienie. Najprostsze i najlepsze z możliwych. Bo niezależne od nas. Łatwiej symulować chorobę i wykręcić się od niechcianego spotkania. Trochę lżej żyć.

Ale nadchodzące miesiące nie są dla nas tylko okazją na odpuszczenie i rezygnacje z jakichkolwiek wysiłków. Wręcz odwrotnie. Pisałam ostatnio o moim planie odnalezienia siebie przez nadchodzący rok. I dokładnie do tego można wykorzystać nadchodzący czas.

Może będzie to dobra okazja do zerwania kontaktu z toksycznymi znajomymi?
Może warto popracować nad sylwetką w zaciszu własnego mieszkania?
Może wykorzystać te chłodne wieczory na znalezienie nowej pasji, nauczenie nowego języka?
Albo spędzić je z przyjacielem, który okaże się wart więcej niż podejrzewamy?

Sami wybierzcie. Ja witam tę jesień z ulgą. Ze złych powodów, które planuję jednak zamienić na dobre efekty. Kiedy za parę miesięcy pożegnamy ciemności i wróci obnażające wszystko słońce - nie chcę być już tą samą osobą. I co ważniejsze - nie chcę kimś jeszcze gorszym.

A ty?
Jesteś gotów, by podjąć decyzję?
Jesteś gotów, by zaakceptować jej konsekwencje?
Hm?

niedziela, 23 sierpnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 18

"And I don't want the world to see me
'Cause I don't think that they'd understand
When everything's made to be broken
I just want you to know who I am"


Akceptacja.

Długo mnie nie było. Spędziłam ostatni miesiąc miotając się między okresami ciągłej radości i totalnej depresji. To już chyba taka moja rzecz - jest albo pięknie albo jestem na dnie. Nie jest łatwo tak żyć, ale można nauczyć się kontrolować emocje. Dlaczego więc akceptacja?

Postanowiłam na początek dojść do ładu ze sobą. Chcę poświęcić najbliższy rok mojego życia na akceptacje samej siebie - tylko siebie. Zbyt długo skupiałam się na tym jak oceniają mnie inni, goniąc za co raz to nowymi ludźmi i próbując dopasować się do otoczenia. Zmęczyło mnie to. W pewnym momencie straciłam poczucie, że jestem odrębnym człowiekiem. Zaczynam myśleć, że euforia którą odczuwałam po wyjściu do ludzi niekoniecznie wynikała z mojej więzi z nimi, a z poczucia fałszywej tożsamości którą mi dawali. Wychodząc do konkretnych znajomych mogłam stać się taką wersją siebie jaką stworzyłam, aby zostać zaakceptowaną. Być może moje depresje biorą się z tego, że w samotności nie wiem tak naprawdę kim jestem i do kogo mam się dopasować. Muszę nauczyć się dopasować do siebie.

Nie jest to jednak jedyny rodzaj akceptacji, jaki chcę odnaleźć przez ten rok. Chcę spróbować pogodzić się z tym wszystkim czego na chwilę obecną nie mogę zmienić. Przestać marnować czas na próbę pomocy ludziom, którzy tej pomocy nie chcą. Zauważyłam, że od paru lat przy podejmowaniu decyzji zbyt dużo czasu spędzam próbując przefiltrować ją najpierw przez opinie znajomych, rodziny czy obcych ludzi, którzy w danej sytuacji zachowali się tak, a nie inaczej. Gubię swoją tożsamość stając się zlepkiem ludzi, którzy mnie otaczają - a w konsekwencji nie pamiętam już kim byłam wcześniej.

Chcę pogodzić się z tym, że będę w życiu tracić ludzi. Z tym, że może upłynąć czas zanim znajdę swoje miejsce, ludzi, cel w życiu. A może nigdy mi się to nie uda. Także to muszę w końcu zaakceptować.

Jeżeli jednak mam zacząć ich szukać - muszę najpierw dowiedzieć się kim jestem.
365 dni.
Aby stać się choć trochę lepszą wersją siebie.

Wtedy dopiero zadecyduje co dalej. Żeby podjąć jakieś decyzje muszę najpierw mieć pewność, że wiem kim jest ta jedna osoba od której nigdy nie ucieknę.

A ty?
Wiesz kim jesteś?
I co ważniejsze - akceptujesz to kim jesteś?
Hm?

wtorek, 14 lipca 2015

Sesja terapeutyczna nr 17

"Mirror, mirror on the wall
Who's the dumbest of them all
Insecurities keep growing
Wasted energies are flowing
Anger, pain and sadness beckon
Panic sets in a second
Be aware it's just your mind
And you can stop it anytime"

Paraliż.

Jedyne co ostatnio odczuwam to strach. Ciągły strach przed wszystkim w życiu.
Boję się spotykania z ludźmi i boję się samotności.
Boję się znalezienia pracy i jej braku, boje się każdej porażki i każdego sukcesu.

Od dawna żyje mając tą wspaniałą wizję przyszłości, która mnie czeka a tymczasem minęło wiele lat mojego życia a wszystko co mam to ten strach.
Każdego dnia próbuje z tym walczyć, ale jak pokonać coś co zwala Cię z kolan każdego ranka?
Co odbiera Ci siłę działania zanim nawet masz możliwość podjąć walkę?

Mam to nieustanne wrażenie, że wiem dokładnie co powinnam zrobić, żeby wreszcie ruszyć do przodu. Mam wszystkie potrzebne informacje i wspaniały plan, który wystarczy tylko wprowadzić w życie.
Tylko jak to zrobić, jeżeli zwyczajne wstanie z łóżka zaczyna być problemem?

Ciągle zadaję sobie to pytanie - dlaczego inni wydają się tego nie czuć? Tego przytłoczenia, frustracji, strachu. Idą przez życie nie przejmując się ani własnymi możliwościami ani oceną innych ludzi. Mają wiarę w słuszność swojego postępowania. Skąd ją biorą? Podobno im mniejszy iloraz inteligencji, tym łatwiej się żyje. Mniej potrafisz zrozumieć, więc mniej Cię zranić. Głupota jest więc błogosławieństwem.

Pisałam niedawno o sile, bohaterstwie - o codziennej walce. Czuję jakbym przegrywała tę walkę i nie wiem kogo obwiniać. Czy silny charakter nabywamy przez urodzenie? A może musimy go wyrobić? Jaka jest odpowiedź na tak paraliżujący strach?

Zaczyna mnie przerażać nawet myślenie o tym strachu. Nie wiem czego się złapać i jaki punkt wybrać sobie za "kotwicę" powrotu do normalności. Nie wiem z czego zbudować fundamenty. A muszę to zrobić zanim nie zostanie we mnie już nic poza przerażeniem.
Naprawdę lubiłam zawsze myśleć o sobie jako o kimś kto dostrzega więcej niż inni ludzie. Teraz zaczynam się zastanawiać czy będzie to mój życiowy dar czy przekleństwo.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że jestem swoją jedyną szansą. Popieram terapię, psychologów i szukanie pomocy u innych. Ale to nie jest to. Ja muszę żyć ze sobą i ja muszę sama siebie tego nauczyć. A dopóki mi się to nie uda - nie mogę wymagać od innych zrozumienia. Są dobrzy ludzie, są źli ludzie. Tacy, którzy chcieliby pomóc i tacy, którzy ciągnęli by Cię na dno. Jedynym sposobem na odróżnienie ich jest akceptacja siebie na tyle, żeby nie ulegać ich wpływom. Podobno to moment w którym przestajesz się bać, jest tym gdy zaczynasz prawdziwe życie. Chyba nie mogę się z tym zgodzić. Wątpię w to czy jest choć jedna osoba na świecie, która nie ma boi się niczego. Cała filozofia tkwi w tym, żeby kontrolować swój strach na tyle żeby stał się czynnikiem motywującym - a nie wstrzymującym Cię w miejscu.

Widzicie? Wiem to wszystko. A mimo to nie mogę oddychać na myśl o odpowiedzialności i podjęciu działania, które może skończyć się porażką. Jedyne co pozwala mi w końcu podnieść się z łóżka każdego dnia to myśl o tym, że ten paraliż i duszności nie mogą mnie skrzywdzić. Przynajmniej nie fizycznie. Muszę wierzyć w to, że z każdym krokiem do przodu łapie coraz więcej powietrza. Winston Churchill powiedział kiedyś : "If you're going through hell, keep going."

Jakiekolwiek piekło mnie nie czeka - wybieram dalszą drogę.
A ty?
Hm?

sobota, 11 lipca 2015

Sesja terapeutyczna nr 16

"What is the answer can you tell
I swear I feel like I’ve never felt
I look around and there’s no one here
Don’t tell me you’re just another one of my dreams
"
Zaufanie.

Ile macie osób w swoim życiu którym bylibyśmy w stanie naprawdę zaufać?
I co to właściwie znaczy?
Próbuje stworzyć sobie jakąś jasną definicje tego słowa i nie potrafię.

Czy ufam komuś, gdy daję mu klucze do mieszkania na czas wyjazdu i wiem, że go nie podpali?
A może zdradzając mu hasło do telefonu?
Albo pożyczając stówę i wiedząc, że odda ją do środy?

Tylko czy to naprawdę jest zaufanie?
Mówimy czasem, że znamy kogoś lepiej od samego siebie. Myślę jednak, że wiemy o drugiej osobie dokładnie tyle ile chce żebyśmy o niej wiedzieli.
Mam w swoim życiu osoby, którym ufam. Przynajmniej według mojego własnego pojmowania zaufania.
Ale jest dalej taka część mojego życia, takie emocje - o którym nie wie nikt. Zastanawiam się czy jest to kwestia złych ludzi dookoła czy zwyczajnie musimy mieć jakieś swoje tajemnice.

Przykładowa sytuacja - egzamin na prawo jazdy parę lat temu. Podchodziłam do niego parę razy i pod koniec nie mówiłam o tym nawet rodzinie. Szłam na rozmowę o pracę i nie potrafiłam przyznać się znajomym.
Dlaczego? Strach przed porażką, wstyd. Czy brak zaufania?
Zastanawiam się czy tego typu sytuacje nie ukazują najlepiej czy mamy wokół siebie zaufanych ludzi.
Może zdradzanie prostych sekretów o nowym facecie i korekcie nosa tak naprawdę nic nie znaczą.
Chyba to jest ta definicja, której szukam. Podzielenie się z kim ciężarem wszystkich moich porażek.

Obawiam się, że nie znalazłam w dalszym ciągu osób, które zaliczyłabym do tego kręgu. Albo nie chciałam ich do niego dopuścić. Na tym polega nasz problem. Próbujemy bronić się przed zranieniem i nie pozwalamy ludziom podejść zbyt blisko. Zapominamy tym samym, że czasami musimy pozwolić komuś zobaczyć naszą najgorszą stronę i przejąć część odpowiedzialności bo jakkolwiek samowystarczalni byśmy nie byli - ostatecznie to my sami wykańczamy się najbardziej.

A może niektórzy nie są zwyczajnie zdolni zaufać. Może to genetyka - coś jak brak zdolności malarskich.
Może dostajemy kopa już na starcie.
I co wtedy?
Hm?

wtorek, 7 lipca 2015

Sesja terapeutyczna nr 15

"Take me down
To the Paradise City
Where the grass is green
And the girls are pretty
Oh, won't you please take me home"

Odwaga - codzienna walka.

Jako dzieciak zawsze wierzyłam, że jestem odważną osobą.
Nie wiem, może każdy tak ma. Macie wrażenie, że wiecie więcej niż inni. Rozumiecie więcej niż inni.
Gdyby nadarzyła się okazja - to wy dalibyście sobie ze wszystkim radę. Bylibyście bohaterami.

A potem przychodzi rzeczywistość i dostajemy kopa. Nie jesteśmy tak odważni.
Nie mamy silnej woli i dajemy sobą pomiatać każdej napotkanej osobie.
Jakże byłam zdziwiona, kiedy okazało się, że tego rodzaju odwaga o jaką się podejrzewałam nie przydaje się w prawdziwym życiu.
Nie żyjemy już w czasach wielkich czynów i przełomowych decyzji. Ciężko nam zmieniać świat, kiedy wydaję się, że odkryto już wszystko.
Co więc nam pozostaję? Społeczeństwo rozwija się już chyba tylko w coraz dziwniejsze strony - zamiast piąć się do góry.

Czy mamy pogodzić się więc z byciem zwyczajnym? Oczywiście, są dalej takie zawody i sposoby na życie dzięki którym mamy wpływ na ludzkie życie. Ale co z resztą? Co z tymi, którzy dzień po dniu żyją nie robiąc większej różnicy dla świata. Jak mamy stać się bohaterami z naszego dzieciństwa?

Zostaliśmy pozbawieni tej cząstki bohaterstwa jaką dawała walka o wolność. Świat wywalczył dla nas wolność słowa, wyznania, wyglądu. Dał nam tak wiele i jednocześnie czegoś pozbawił.

Codzienna walka - to chyba nasza forma odwagi. I choć brzmi prosto, to cholernie ciężka sprawa. Próbowałam ostatnio spędzić jeden dzień od początku do końca tak jak spędziłaby go dziewczyna, którą chciałabym być.
Wiecie o co mi chodzi - mniej narzekania / więcej energii, spacer, ćwiczenia, samodzielnie przygotowany obiad, długa rozmowa z przyjacielem. Zwyczajne codziennie głupoty, na które nie znajdujemy czasu przez lenistwo. Bo byłam w pracy. Bo nie mam czasu.
I wiecie co? Zdążyłam zrobić wszystko. Byłam trochę bardziej zmęczona i trochę mniej czasu spędziłam przeglądając jakieś głupoty w internecie - ale położyłam się spać szczęśliwa. A potem minęła noc i wróciła normalność.

Może więc to jest nasza walka, nasza forma bohaterstwa. Mimo tego, że nie musimy i bardzo nam się nie chce - wykorzystać każdy dzień w całości. Wyjść z psem w czasie, gdzie normalnie oglądalibyśmy telewizję pijąc drugie piwo. Porozciągać się oglądając kolejny odcinek serialu. Pomóc partnerowi w przygotowaniu kolacji czy sprzątaniu bez normalnej dawki wymówek.
I nie chodzi mi tu o jakieś głupoty internetowych guru, które udają że zjedzenie marchewki zamiast hamburgera może faktycznie może sprawić komuś przyjemność. Nie może.
Nie lubimy jak zabraniają nam jeść, leżeć, pić i oglądać seriali. Tyle tylko, że to wszystko jest łatwe.
A nie miało być łatwo. Gdzie wtedy znajdziemy miejsce na tę odwagę i walkę?

Możemy zaakceptować to, że nie zmienimy już świata.
Albo uczynić dumnym tego dzieciaka, który marzył o walce ze smokiem.
Niech wygra przynajmniej z rutyną.
Co wybierasz?
Hm?

czwartek, 2 lipca 2015

Sesja terapeutyczna nr 14

"Imagine there's no Heaven
It's easy if you try
No hell below us
Above us only sky
Imagine all the people
Living for today"


Homoseksualizm.

Ciężki temat, ale ostatnio szlag mnie trafia jak słucham opinii ludzi w tym zacofanym kraju.
Ja rozumiem nasz tryb postrzegania świata, jak coś jest nowe i inne to musi być złe. Ale czy lata walki z apartheidem naprawdę nie nauczyły świata, że musi akceptować innych ludzi? Inne może być dobre.

Piszę o tym w związku z ostatnimi wydarzeniami, które po raz kolejny podzieliły świat na dwa osobne obozy i były głośno omawiane również w Polsce - zalegalizowanie małżeństw homoseksualnych w Stanach Zjednoczonych.

Zaznaczę od razu, że jestem osobą heteroseksualną i ani nie jestem z tego dumna ani się tego nie wstydzę. Tak jest, taka się urodziłam i nie widzę wielkiej różnicy w tym a w moim kolorze włosów czy oczu. Nie miałam wyboru, więc czemu ktokolwiek miałby mnie za to sądzić? Gdybym była więc lesbijką nie zastanawiałabym się nad tym czy się do tego przyznać czy nie. Nie widzę w tym nic, co trzeba ukrywać przed rodziną czy znajomymi.

Jak można więc wszelkie zło tego świata zrzucać na ludzi, którzy zwyczajnie chcą kochać kogo chcą. To jedno z podstawowych praw człowieka, kim jesteśmy żeby go komuś odmawiać?
Śmieszy mnie gdy czytam teksty o patologiach, antychrześcijańskich zachowaniach i ogólnej anarchii wśród homoseksualistów. Moi kochani, obejrzyjcie się wokół siebie. Spójrzcie w lustro.
Ja wiem, że łatwo jest dostrzegać wady tam gdzie chcemy je widzieć ale czy nasze wspaniałe heteroseksualne związki naprawdę są wzorem do naśladowania?
Czy rodziny, które składają się "wzorowo" z mamy i taty a które wkładają swoje dzieci do piekarnika po urodzeniu zasługują na akceptację?
Czy wszystkim znana kobieta z "normalnego" związku, która zabija swojego dziecko a następnie zakopuje je i pozoruje porwanie - zasługuję na akceptacje?

Patologię występują wśród ludzi. Nie wśród orientacji, wyznań czy narodowości.
Odróżniajmy proszę gejów od "pedałów".
Odróżniajmy proszę osobę religijną od fanatyka.
Odróżniajmy proszę ludzi od debili.

Nie próbujmy zmienić czegoś, co występuje na świecie od setek lat i wśród wszystkich możliwych gatunków. Marnujemy swój czas doszukując się złego w sobie nawzajem zamiast celebrować wszystko to co dobre.

Walczmy z przemocą, głupotą i nadwagą. Przestańmy walczyć z wiatrakami.
Ja spróbuje, czy ty jesteś w stanie?
Hm?

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Sesja terapeutyczna nr 13

"I don't care if it hurts,
I wanna have control.
I wanna perfect body,
I wanna perfect soul.
I want you to notice,
when I'm not around.
You're so very special,
I wish I was special. "

Upadek, porażka.
Bezradność. Jak nauczyć się chcieć?

Wróciłam. Nie wiem czy będę pisać dalej czy to tylko jednorazowa potrzeba, ale dziś muszę coś z siebie wyrzucić. Jak to zwykle bywa - po wspaniałym "Happy End" zaczyna się rzeczywistość.

Myślałam, że się zmienię. Po raz kolejny wiedziałam co robię źle i co muszę zrobić, aby wygrać.
I wiecie co zrobiłam?
Tak, wszystko poza tym co powinnam.

Jestem tylko człowiekiem, przyznaje się do błędu. I wracam do moich sesji.

Zaczynam dostrzegać w sobie cechy i zachowania, których nie umiem zdefiniować.
Nie cieszę się z tego co inni. Nie szukam tego co inni. Spędzam czas w ich towarzystwie, ale nie rozumiem ich pragnień i sposobu na życie.
Dlaczego niektórzy potrafią akceptować to co ich spotyka - nawet najgorsze trudności i kłody rzucane im pod nogi, a inni ( jak ja ) nie umieją znaleźć radości w niczym?

Zauważyłam ostatnio, że nie umiem cieszyć się z prostych spraw, które cieszą ludzi. Z dobrej kawy co rano. Miłego dnia w pracy. Rozmowy z przyjacielem. Jakkolwiek chciałabym cieszyć się z tych prostych spraw, które czynią nas tym, kim jesteśmy - nie potrafię. We wszystkim próbuje się doszukiwać czegoś większego i po pierwszym rozczarowaniu nie podejmuje dalszych prób. "Może jutro, jutro odnajdę ten sens."
Ale minęło już wiele lat. A ja dalej nie widzę tu nic więcej.
Tylko jak mam się pogodzić z tym, że tak będzie wyglądać życie? I nie pytam tu jako depresyjna dziewczyna z wybujałą wyobraźnią. Nie wiem jak zacząć tak żyć. Czerpać radość z tego co jest dzisiaj i przestać bać się konsekwencji każdego czynu.

Widzę, że przyjaciele/rodzina postrzegają moje zagubienie jako lenistwo i brak asertywności. Nie mogę się im dziwić. Tylko co ma zrobić ktoś, kto nie umie znaleźć sensu? W spacerze z psem, wstaniu rano z łóżka, zrobieniu obiadu. Ktoś kto spędza dzień za dniem w swojej strefie komfortu bo nie widzi żadnego wyjścia.
Jak się uwolnić? Kiedy zrozumiem, że tracę czas? I skąd to się wzięło? Czemu stałam się osobą, która nie umie cieszyć się z tego co ma - choć ma tak wiele.

Nie wiem jak mam uwierzyć w siebie i sens każdej zwyczajnej codziennej czynności. Myślałam, że to przyjdzie z wiekiem. I może niektórzy mają to szczęście. Ja obawiam się, że mój sens i motywacja przegapiły już swoją szansę. Pozostaje mi tylko nauczyć się dostosowania do ogólnie przyjętych szablonów i masek i obserwacja ludzi, którzy wymyślili jak pogodzić się z tym życiem. Może to jest prawda o której nikt nie mówi. Nikt z nas nie widzi tego sensu - nauczyliśmy się udawać, żeby przetrwać.

Jak długo jednak wytrzymam zanim oszaleje?
Czy powinniśmy się godzić z tym, czego nie możemy zmienić?
Czy może to siebie powinniśmy zmienić?
Tylko co z nas wtedy pozostanie?
Hm?

piątek, 15 maja 2015

Sesja terapeutyczna nr 12 - ostatnia

Wybaczcie.

Zdałam sobie dzisiaj sprawę, że czas zacząć więcej robić a mniej mówić.
Mogę napisać jeszcze 50 notek ze zdaniami typu " znacie to? wszyscy tak mamy ".
Albo mogę spróbować to zmienić. Nie wiem czy mi się uda. Nie wiem czy kiedykolwiek dojdę do takiego punktu w moim życiu, kiedy będę dumna z tego co mam i z tego kim jestem.

Wiem tylko, że na chwilę obecną nie jestem. 

F. Scott Fitzgerald napisał kiedyś - “ For what it’s worth: it’s never too late or, in my case, too early to be whoever you want to be. There’s no time limit, stop whenever you want. You can change or stay the same, there are no rules to this thing. We can make the best or the worst of it. I hope you make the best of it. And I hope you see things that startle you. I hope you feel things you never felt before. I hope you meet people with a different point of view. I hope you live a life you’re proud of. If you find that you’re not, I hope you have the courage to start all over again.” 

Czy masz odwagę, żeby zmienić swoje życie?
Czy wolisz być w swojej historii tylko obserwatorem?
Teraz albo nigdy. Zdecyduj.

Trzymajcie się i walczcie, inaczej jaki to wszystko ma sens?
Hm? :)

czwartek, 7 maja 2015

Sesja terapeutyczna nr 11

"I curse my worth and every comfort
That blinded me for way too long
Damn it all I'll make a difference from now on
Cause I'm wide awake to it all
Cause I'm wide awake to it all"


Zazdrość, nienawiść.
Nie chcemy się do tego przyznać, prawda?

Udajemy, że jesteśmy ponad to. Chcemy być ponad to.
Ale nic z tego - zazdrościmy obcym, którzy mają więcej pieniędzy.
Zazdrościmy dziewczynom, które są chude choć nie muszą wcale ćwiczyć.
Zazdrościmy wysportowanym facetom, którzy mają te dziewczyny.
I dziewczynom, które mają tych facetów.
Nieustannie komuś zazdrościmy i kogoś nienawidzimy moi drodzy, a już szczególnie w tym kraju.

Ale najgorzej, gdy zazdrościmy ludziom których znamy.
Bo nauka przychodzi im łatwiej. Zdobyli dobrą pracę nawet na to nie zasługując. Zakochali się z wzajemnością i układają sobie życie.
Zadajemy sobie wtedy pytanie - a co ze mną?
Co robię nie tak? Czym on/ona sobie na to zasłużyli?

Nie róbcie tego, to do niczego nie prowadzi. Pół dotychczasowego życia spędziłam porównując moją sytuacje do sytuacji innych. Zawsze jest ktoś, kto ma lepiej
Ciekawe, że nigdy nie porównuje się jednak do tych co mają gorzej.
Myślicie, że nie mają?
Jesteście najbardziej nieszczęśliwymi osobami na świecie, nikt was nie rozumie i od początku macie pod górkę? Znam to. Tak łatwiej zaakceptować swoje własne wady.

"Oni od początku mieli łatwiej, na nic nie musieli pracować" - bardzo często powtarzana kwestia. Nawet jeżeli tylko w głowie.
Myślę, że momentem kiedy możemy uwolnić się od całej tej zazdrości jest moment kiedy zdamy sobie sprawę, że mało kto dostał cokolwiek za darmo.

Tak, wiem. Bogate dzieci bogatych rodziców - całe życie ustawione. Może i tak, ale jeżeli nie jesteś jednym z nich - przestań się tym zamartwiać. To loteria, każdy z nas by się z nimi zamienił, ale nie możesz i nigdy nie będziesz mógł. Kropka.

Mówię o ludziach, którym zazdrościmy tego co faktycznie sami osiągnęli. Czy faktycznie lepiej czepiać się i wynajdywać wady u ludzi, którzy np. zrzucili wiele kilogramów? Ciężką pracą osiągnęli swój sukces?

Czy czujesz się lepiej objeżdżając kogoś, kto połowę czasu który ty spędziłeś imprezując - siedział z głową w książkach i walczył o swój sukces?

Czy tego im zazdrościmy? Wszystkiego co mają? A może tego, że oni znaleźli w sobie siłę, żeby zrealizować marzenia? Wyszli ze swojego bezpiecznego kąta i zaryzykowali wszystko.
Bardzo możliwe, że się nie uda. Coś nie wyjdzie i poniesiesz porażkę. Ale wyobraź sobie co możesz mieć, jeżeli wygrasz.
Jedno jest pewne - jeżeli przestałeś walczyć to już przegrałeś.

Czego więc im zazdrościsz?
Czy naprawdę to ich nienawidzisz?
Czy może siebie samego?
Hm?

środa, 29 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 10

"Maybe I didn't treat you
Quite as good as I should have

Maybe I didn't love you
Quite as often as I could have

Little things I should have said and done
I just never took the time"


Miłość.
Kto z nas nie marzy o poznaniu miłości swojego życia?

Bywa z tym jednak różnie. Jak wspominałam, jestem wychowana raczej na wyidealizowanym obrazie miłości gdzie mężczyzna jest odpowiedzialnym, silnym gentelmenem. Kobieta z kolei uosabia czyste piękno, klasę i niewinność.

Tak, takie pojmowanie miłości nie jest absolutnie do niczego przydatne. Mężczyźni zatracają swoją męskość a kobiety od dawna nie są delikatnymi księżniczkami. Czy to źle?
Myślę, że nie. Świat się zmienia, ludzie i ich potrzeby się zmieniają. Kobiety przez lata walczyły o równouprawnienie i możliwość uniezależnienia się od mężczyzn. Mamy związki partnerskie, homoseksualne. I absolutnie nic nie możemy z tym zrobić. I nie powinniśmy.

Gorzej kiedy tak jak ja, nie do końca umiesz to zaakceptować. Szukasz i szukasz na świecie swojego Pana Darcy'ego, choć wcale nie jesteś Elizabeth Bennet. To chyba największy błąd jaki można popełnić w swoim życiu uczuciowym. Czekać na ideał, jednocześnie nie robiąc nic, aby samemu się nim stać.

Bardzo prawdopodobne, że skończymy samotne z gromadą kotów i herbatą bo nie umiałyśmy zaakceptować wad innego człowieka. Drogie Panie - czy naprawdę musi on być najprzystojniejszym facetem na sali? Nigdy nie wolno okazać mu słabości? Musi mieć pieniądze, wykształcenie i mnóstwo pasji?

A wy Panowie - możecie wyobrazić sobie bycie z kobietą, która nie ma idealnego ciała bez tłuszczu, rozstępów i cellulitu?

I żeby nie było - nie mówię tu oczywiście o skrajnościach, dbajmy o siebie i eliminujmy wszystkie te wady, które wynikają z naszego lenistwa.

Ale często widzę po sobie, że skreślam kogoś tylko dlatego, że jest trochę mnie urodziwy niż inni. Nie do końca się dogadujemy. Jest bardzo miły, ale to nie to. Tylko jak długo tak można? Jak długo można zauważać wady w kimś innym - zupełnie ignorując je u siebie? Może nie dogadujemy się, bo to ja mam zbyt wysokie wymagania? Może to ja nie jestem tą wymarzoną dziewczyną/facetem?

Co jeżeli to ten chłopak, który co weekend odwozi Cię do domu i słucha Cię, gdy masz gorszy dzień - jest właśnie tym? A ty marnujesz szansę uganiając się za facetem, który jeździ na motorze i dwa razy poszedł z tobą na drinka. Bo pierwszy chłopak nie jest w twoim typie, przecież się przyjaźnicie. Znajdzie sobie dobrą dziewczynę i będzie szczęśliwy. Tylko, że może to ty tracisz właśnie swoją szansę na miłość.

Może ta dziewczyna, której nie bierzesz na poważnie i która od lat wysłuchuję o twoich problemach z kobietami wcale nie jest tylko przyjaciółką? Okej, to nie twój typ. Nie myślisz o niej w ten sposób.
Ale koniec końców - z kim chcesz przeżyć swoje życie? Z kim chcesz budzić się rano?
Z kimś kto zna twoje słabości i wady - jednocześnie je akceptując - czy z tym wyśnionym ideałem, którego szukasz od lat? Możesz nie zdążyć go odnaleźć.

I nawet jeżeli jak ja, całe życie szukasz tej wymarzonej postaci z książek - musisz zdać sobie sprawę, że Scarlett O'Hara szukając idealnej miłości za późno zorientowała się, że to Rett Butler był jedynym. Straciła wielką miłość swojego życia goniąc za czymś, czego nigdy tak naprawdę nie chciała.

Może to przychodzi z wiekiem i doświadczeniem. Każdy musi parę razy się zgubić, zanim poukłada samego siebie. Prawdopodobnie mamy czas.

Co jednak, jeżeli nie mamy go już zbyt wiele?
Czy doceniasz to, co masz?
Zauważasz ludzi, których masz?
I czy zasługujesz na nich?
Hm?

niedziela, 26 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 9

"When I was younger, so much younger than today
I never needed anybody's help in anyway.
And now these days are gone, I'm not so self assured
Now I find I've changed my mind and opened up the doors."


Choroby psychiczne.
Depresje, zaburzenia, szaleństwo.

Zastanawiałam się wczoraj kiedy tak naprawdę można nazwać już kogoś szalonym?
Czym właściwie objawia się szaleństwo?
W dawnych czasach niekiedy ludzie myślący inaczej, bardziej kreatywnie i wyprzedzający w pewien sposób swoją erę - byli uważani za wariatów. Skąd wiemy, że obecnie nie dzieje się to samo?

Lubię myśleć, że tacy ludzie poznali jakąś wyższą prawdę. Może nareszcie zrozumieli jaki w tym wszystkim jest sens? Albo odwrotnie - dotarło do nich, że może tego sensu wcale nie być. Uciekli więc w głąb swoich własnych umysłów i tam próbują się pogodzić z tym co ich otacza.
Kiedy jednak nadchodzi ten moment, kiedy możesz faktycznie uznać, że oszalałeś?

Najbardziej powszechna wydaję mi się depresja. Nie jeden raz zastanawiałam się już leżąc bez celu któryś dzień z rzędu - czy to już? Czy mogę zrzucić już moją życiową niezaradność i lenistwo na chorobę? Kiedy zwykły smutek i niechęć do wstania z łóżka zamienia się w poważny problem?
Nie wiem, szczerze nie mam pojęcia skąd wiadomo czy pacjent który przychodzi do twoje gabinetu i opowiada o beznadziei która go otacza - jest po prostu życiowo niezaradny czy cierpi na depresje?
A jeżeli lekarze nie mogą tego stwierdzić - jak ja mam to zrobić?

Przychodzi taki moment, zwykle zimą, gdy budzisz się rano i nie dajesz rady. Na myśl o tym, że musisz znów wstać i iść do pracy/szkoły/na uczelnię odbiera Ci oddech. Płaczesz bez powodu i z bezsilności. Każdy dzień wydaję Ci się taki sam, nienawidzisz siebie i świata. Najczęściej mija parę godzin i wszystko wraca do normy. Ale te kilka chwil. Kilka chwil, kiedy się poddajesz i masz wrażenie, że dalej nie dasz już rady. Jak to nazwać? Chorobą, słabością czy już szaleństwem?

Nie zgadzam się z podejściem ludzi, którzy boją się przyznać do chodzenia do psychologa czy psychiatry. Każdy próbuje poradzić sobie z życiem jak może. To nie wstyd, że próbujesz zrozumieć sam siebie i swoją naturę. Dzień ma zbyt mało godzin a tydzień zbyt mało dni żeby samemu odkryć motywację wszystkich swoich działań. Czasem znamy innych ludzi o wiele lepiej niż siebie samych.

Nigdy nie byłam u takich lekarzy, ale myślę że chciałabym kiedyś pójść. Dowiedzieć się kiedy nietypowe zachowanie zamienia się w szaleństwo. I poznać historię ludzi, którzy stracili wszystko. Ludzi, których świat złamał. Takich, którzy okazali wszystko poza właśnie słabością o którą się ich posądza. Wierzę, że każde szaleństwo i upadek na dno bierze się z głębszego rozumienia spraw. I przychodzi dopiero po długiej walce, kiedy każda próba ocalenia zawiodła.

Muszę w to wierzyć - w przeciwnym wypadku musiałabym zaakceptować fakt, że niektórzy z nas są skazani na upadek i cały ich wysiłek, aby wyjść na prostą - jest bezcelowy. Ucieczka nie jest możliwa. Rodzimy się słabi i wszystko sprowadza się dla nas do tego momentu, gdy doczepią nam łatkę szaleństwa i odgrodzą od normalnych ludzi.
Tylko czy aby na pewno normalnych? Czym właściwie jest ta normalność?
Nie przyznawaniem się do tego, ze niektórych rzeczy nie umiem zaakceptować?
Pogodzeniem się z otaczającym światem i życiem dopasowanym do ogólnie przyjętych standardów?

Mam nadzieję, że jest coś więcej. Wierzę, że każdy upadek który przeżywam po drodze nie jest tylko nic nieznaczącą porażką. Upadam bo próbuje coś zrozumieć i przeżyć więcej. Jeżeli doprowadzi mnie to do szaleństwa? Dobrze więc.

Tylko skąd będę wiedziała, że to już?
Czy "ludzie szaleni" czują moment, kiedy bezpowrotnie tracą kontrolę?
I jakie to uczucie?
Przerażenie czy może długo wyczekiwany spokój?
Hm?

piątek, 24 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 8

"Where do you go with your broken heart in tow
What do you do with the left over you
And how do you know, when to let go
Where does the good go, where does the good go"

Ucieczka.
Kto z nas w chwili, gdy coś idzie nie tak - nie myśli o tym, żeby uciec?
To proste, łatwe rozwiązanie. Wrócę do domu. Wyjadę z miasta. Położę się spać i nie będę myśleć o problemach.

Mogę nazwać się w tej kwestii prawie ekspertem. Za każdym razem, gdy staję w sytuacji której nie mogłam przewidzieć - moją pierwszą myślą jest ucieczka. Strach potrafi paraliżować i zaciera nasz osąd. Dopiero po pewnych czasie, gdy przypominam sobie sytuacje w których wolałam się wycofać niż działać, dociera do mnie jak głupio człowiek potrafi postępować.

Wspominałam wcześniej o fantastycznych okazjach, ofertach pracy czy zmarnowanych wieczorach. Rezygnujemy z rozmowy kwalifikacyjnej ze strachu przed konkurencją. Zostajemy w domu w piątkowy wieczór, żeby nie musieć poznawać nowych znajomych z pracy najlepszej przyjaciółki.
Bo mnie nie polubią.
Bo nie mam się w co ubrać.
Bo się boje i w siebie nie wierzę.

Przeczytałam kiedyś wypowiedź starszej kobiety, która mówiła że żadna dobra historia nie zaczyna się od słów " kiedy poszedłem do domu..."
Coś w tym jest. Wybierając łatwe rozwiązanie możemy przegapić własne życie. Oglądamy filmy i czytamy książki w których bohaterowie mają idealne życia. Chcemy być jak oni, żyć jak oni. Kończymy czytać lub oglądać pełni dobrej energii i planów. Po to tylko, żeby przy najbliższej okazji zmarnować kolejną szansę na nowe przeżycie, nowe doświadczenie.

Tak jak ja. Od lat nie robię nic oprócz myślenia o wyjeździe. Siedzę i analizuje co będzie kiedy już uda mi się spełnić to marzenie. I samo w sobie marzenie nie jest niczym złym. Błędem jest rezygnacja ze wszystkiego co możesz mieć w obecnym życiu, obecnym mieście. Powoli dociera do mnie, że może nigdy nie będę tak chuda jakbym chciała. Nigdy nie będę aktorką i nie pójdę na medycynę. Prawdopodobnie nie będę bardzo bogata a mój mąż nie będzie wyglądał jak Johnny Depp.

Może się okazać, że cały czas będę czekać na to idealne życie i przegapię każdą szansę podtykaną mi przez los. Ciągle zastanawiając się czy mogłabym żyć inaczej, być kimś innym. Tylko czy warto?
Czy naprawdę powinnam uważać się za tak nadzwyczajną, że mogę mieć więcej niż inni?

I co odróżnia zwyczajne, nudne życie od wielkiej niezapomnianej przygody?
Każdy z nas gdziekolwiek by nie był i jakkolwiek by nie żył - stara się z całych sił i dąży do szczęścia. Ale niektórym z nas to nie wystarcza. Chcemy więcej, nawet jeżeli może skończyć się to tylko wiecznymi ucieczkami i brakiem swojego miejsca na świecie.

W którym momencie zrozumiemy, że to co jest teraz dookoła - to wszystko co mamy. Dzień dzisiejszy jest wszystkim, co mamy. I nikt nie da nam pewności, że będzie coś więcej.

"I didn't know what I wanted. Yes, I did.
I wanted someplace to hide out, someplace where one didn't have to do anything.
The thought of being something didn't only appall me, it sickened me.
The thought of being a lawyer or a councilman or an engineer, anything like that, seemed impossible to me. To get married, to have children, to get trapped in the family structure.
To go someplace to work every day and to return. It was impossible.
To do things, simple things, to be part of family picnics, Christmas, the 4th of July, Labor Day, Mother's Day . . . was a man born just to endure those things and then die?"


Może Charles Bukowski zmarnował swoje życie, może nie - ale myślę że wiedział jak to jest, gdy ciągle uciekasz.

Tylko jak przestać?
Jak pogodzić się z tym, że może nie będzie nic więcej?
Czy lepiej nie godzić się i walczyć dopóki możemy?
Hm?

środa, 22 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 7

" I heard a little girl
And what she said
Was something beautiful
To give your love
No matter what
Is what she said "

Przyjaźń.
Przyjaciele - ludzie, którzy wspierają Cię i starają się nigdy świadomie nie zranić. Ale bywa różnie.

Przez wiele lat miałam lekką obsesję na punkcie tego, żeby nigdy nie stracić przyjaciół. Gdy jedna grupka się rozpadała - zaprzyjaźniałam się z drugą. Strach przed samotnością, najprostsza ludzka obawa. Widywałam na korytarzach tych ludzi, którzy nie potrafili złapać kontaktu. Niby to tylko szkoła, to tylko studia - nie są całym moim życiem. Nie jest to prawda, potrzebujemy przynajmniej jednej osoby w każdej "dziedzinie" naszego życia, z którą możemy zachowywać się naturalnie.

Poruszę dzisiaj tę kwestię, choć nigdy tak naprawdę nie poznałam tego problemu. Przyjaźnie się rozpadały, ludzie wyjeżdżali - ale zawsze jednak ktoś był. Nigdy nie byłam prawdziwie sama.
Dlaczego są ludzie, którzy nie umieją złapać kontaktu? Czemu druga osoba wydaje nam się lepsza, czemu przypisujemy jej siłę do zniszczenia naszej wiary w siebie?

Boimy się odrzucenia. Boimy się, że ktoś uzna nas za niewartych uwagi. W każdym z nas jest gdzieś to uczucie, że nie zasługujemy na przyjaźń. Drugi człowiek, który polegałby na naszej opinii. W tłumie ludzi szukałby naszej twarzy. Pytał o nasze plany na weekend. Odpowiedzialność. To bardzo proste, kiedy znasz kogoś od lat. Ale zaczynając studia na nowej uczelni, szukając nowej pracy - doskonale wiesz, że każdy będzie Cię oceniał. Bo ty robisz dokładnie to samo.

Problem pojawia się wtedy, kiedy ze strachu przed ocenianiem usuwasz się z życia społecznego. Mniej lub bardziej. Wiele razy znajdywałam się w sytuacji, kiedy ktoś poruszał kwestię, która była dla mnie niezręczna. Ludzie stają się bardziej swobodni, gdy znają Cię dłużej i potrafią czasem zranić bardziej niż ktokolwiek obcy. Nie macie pojęcia ile razy w takich sytuacjach chciałam uciec, wycofać się. Łatwiej, prawda? Ale to chyba część życia, do której musimy się przyzwyczaić i dostosować. Wyjść ze strefy komfortu. Każdego dnia uczę się znaczenia tego zdania.

Od lat próbuje wyciągać rękę do ludzi, po których widać jak bardzo pragną kontaktu i nie umieją go złapać. Nie zawsze da się ich wyciągnąć z tej bańki nieśmiałości, którą przez lata utworzyli wokół siebie. Ale warto, naprawdę warto próbować. Czasem to Ci ludzie - nie Ci, którzy próbują zaprzyjaźnić się z każdą poznaną osobą - mają za sobą historię, które warto poznać.

Mój problem z przyjaźnią polega na tym, że po pewnym czasie zaczynam znowu myśleć za dużo. Na początku jak każdy staram się pokazać z jak najlepszej strony. Mam trochę inne poglądy na życie, trochę cyniczne i gorzkie. Nie umiem zaprzyjaźnić się z każdym. Lubię jednak poznawać, widzieć jak zaczynają akceptować moje towarzystwo a potem stopniowo go szukać. A potem często udaję mi się to spieprzyć.

W którymś momencie ludzie tacy jak ja zaczynają zastanawiać się czy to na pewno to? Czy Ci ludzie są tymi, których wybrałabym sobie na przyjaciół? Czy jeżeli dzisiaj nie mieliśmy o czym rozmawiać - warto to ciągnąć? A może to ja na nich nie zasługuje?
I przestajesz odbierać telefony. Zaczynasz spędzać czas w domu, oglądając kolejny film. Masz świadomość tak jak głupie jest twoje zachowanie, ale taka już jesteś. Wiecie co czasem robię? Kiedy prowadzę z kimś fajną rozmowę - przez telefon, twarzą w twarz - po pewnym czasie wymyślam jakąś wymówkę, byle zakończyć to zanim coś pójdzie nie tak. Dążę do sztucznego ideału zamiast zwyczajnej, czasem nudnej prawdy.

Zastanawiam się też czasem, kiedy nasz limit prawdziwych przyjaciół się wyczerpuje. Zauważyłam to na studiach, poznaje nowych ludzi i myślę sobie - "jesteś na pewno bardzo miłą osobą, ale mam już swoich ludzi". Nie dajesz nawet szansy, wydaje Ci się, że masz już te kilka osób i nie jest możliwe, żeby można było mieć więcej. Odzywa się tu też lenistwo i strach. Po co mam przez to przechodzić? Opowiadać komuś na nowo moją historię, próbować zyskać akceptację. Mam już przyjaciół, oni mi wystarczą.

Czy aby na pewno?
Czy nie tkwisz przypadkiem w swojej własnej strefie komfortu?
Czy zamierzasz zostać w niej przez całe życie?
A jeżeli nie, to jak właściwie z niej uciec?
Hm?

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 6

"Look around this dirty town
Drink it up till we fall down
Don't want to live forever this way
But it's gonna have to do for today"


Zaburzenia odżywiania, papierosy, alkohol.
Nałogi.

Kto z nas ich nie ma? Kto z nas nie ma czegoś, w co wpadł zbyt mocno?
Jedzenie, którym nagradzamy się za sukcesy i pocieszamy po porażkach.
Alkohol, którym opijamy weekend i zapijamy rozstanie.
Papierosy, które początkowo miały sprawić, że będziemy "fajni i dorośli" a stały się jedynym możliwym sposobem na spędzenie czasu w wolnej chwili.

Nie chcę mówić o innych nałogach, bo nie jestem w nich znawcą i nie mnie się o tym wypowiadać.
Zastanawiałam się jednak dzisiaj kiedy ja stałam się więźniem tych trzech nałogów. Kiedy przestałam wyobrażać sobie weekend, w którym nie idę na piwo? Kiedy przestałam zwyczajnie czekać na autobus a zaczęłam przeliczać czas do jego przyjazdu na wypalone papierosy.
Kiedy zaczęłam postrzegać jedzenie jako czynnik warunkujący mój nastrój?

Nie wiem tylko, kiedy można zdiagnozować to jako problem. Nadwaga? Nah, to zbyt proste. Trochę poćwiczysz, będziesz przez miesiąc jeść mniej i wszystko wraca do normy. Problem pojawia się kiedy każdego dnia budzisz się ze strachem, bo nie wiesz czy masz kontrolę. Kiedy sama sobie przestajesz ufać. Podczas, gdy inni ludzie nie poświęcają temu tak wielkiej wagi - każdy twój posiłek, każda rzecz z twojego jadłospisu powoduje emocje. Cieszysz się, bo zjadłaś mało. Jesteś smutna, bo znowu złamałaś dietę. Czynnik warunkujący nastrój. Masz problem.

Wiecie, co mówiłam sobie zawsze patrząc na ludzi z nadwagą? Jak mogli nie zacząć działać wcześniej? Jak mogli doprowadzić się do takiego stanu? Wiem jak.
Ze wstydu, rozgoryczenia, braku zrozumienia. I mówię to jako osoba, która nie ma szczególnych widocznych problemów. Jako osoba, która jednak w kwestii psychicznego uzależnienia jest już ekspertem.

Najgorsze co mi się przytrafiło w tej kwestii to brak akceptacji ze strony rodziców. Niby głupia sprawa, jestem dorosła - mogę się nimi nie przejmować. Ale nigdy, w najgorszych żywieniowych problemach nie usłyszałam złego słowa od kogoś znajomego. Żadnych pytań czemu ostatnio przytyłam, czemu tydzień później znowu nic nie jem. Chyba dlatego, że nie widzieli problemu. I to dobrze, bo uważam że jest to coś z czym możesz pomóc sobie tylko sama ( lub z lekarzem ! ). Jedynymi osobami, których brak akceptacji czuję w tej właśnie chwili są rodzice. I to boli, wiesz że nie powinno - ale boli jak cholera.

Przychodzi Ci do głowy to proste pytanie - jeżeli nie akceptują mnie ludzie, z którymi spędziłam większość życia i którzy znają mnie w taki najprostszy, codzienny sposób - dlaczego więc ktoś inny powinien?

Niedobrze znaleźć się w takim miejscu. Kiedy twoje poczucie własnej wartości ledwo zipie a w miejscu, które miało dać spokój - odnajdujesz tylko coraz większy wstyd.
Alkohol nie powinien decydować o tym, czy jestem zabawna czy siedzę w kącie. Nie powinien zmieniać mojej osobowości.
Papierosy, które nie powinny wyznaczać mi przerwy w ciągu dnia. Być powodem, przez który poznałam tak wiele osób,
Jedzenie, które nie powinno mieć mocy niszczenia życia tak bardzo. Nie do tego było przeznaczone.

Alkohol, jedzenie, papierosy, nałogi = ja

Czy z tego się składam?
Które części naszej osobowości definiują to kim jesteśmy?
A jeżeli właśnie te -  kim jestem?
I czy mam powody do dumy?
Hm?

niedziela, 19 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 5

"I never, she never, we never looked back
That wasn’t what we were good at"


Chroniczne niezadowolenie.
Coś co potrafi zniszczyć życie, odbiera radość z każdej osiągniętej rzeczy. Wyobraźcie sobie, że cokolwiek co mi się w życiu uda przestaję mieć znaczenie w ciągu paru chwil. Wiecznie chcesz czego innego, tego co ma ktoś inny albo czegoś czego nie możesz mieć.
Masz marzenia, cele i plany ale nigdy nie uda Ci się usiąść i faktycznie pomyśleć sobie - "jest dobrze tak jak jest, jestem szczęśliwy/a"

Nie mylcie tego z byciem ambitnym. Ambitny jesteś kiedy chcesz się rozwijać, stawać się lepszą wersją siebie. Ja jako człowiek wiecznie niezadowolony nigdy nie mogę w pełni cieszyć się z tego, co mam. Zmieniam więc kierunki, w których chcę iść w życiu. Zawodzę ludzi, którzy na to nie zasługują. Nudzą mi się, moje życie po jakimś czasie mi się nudzi.

Wstyd się przyznać i brzmi to okropnie, ale jest prawdą. I zniszczyło już wiele relacji i dróg, którymi mogłam szczęśliwie iść przez życie. Nie róbcie tego, nie palcie za sobą mostów póki nie jesteście absolutnie pewni, że warto. A jeżeli już to zrobicie - nie dopuśćcie żeby weszło Wam to w nawyk. Bo potem zawsze będzie już tymi, którzy uciekają gdy robi się źle. Nie stawiają czoła żadnym przeciwnościom, wolą zacząć od nowa. Raz już się przecież udało. Tyle tylko, że w którymś momencie musicie przestać uciekać i może się okazać, że skutecznie zostawiliście za sobą wszystko i wszystkich. I zostaliście sami, bez celu i ludzi, którzy mogą pomóc Wam go odnaleźć.

Boje się tego, jak dalej się to potoczy. Skoro w moim wieku jestem już tak zmęczona i zirytowana to czy kiedykolwiek znajdę gdzieś swoje miejsce? Czy będę właśnie tą, która całe życie szukała ideału i nigdy nie dotarło do niej, że nie ma czegoś takiego.

Mam teraz nowy plan, żeby spróbować przez jakiś czas żyć tak jak się tego ode mnie oczekuję. Ostatnie dni uzmysłowiły mi, że wiele znajomości, które mi w życiu nie wyszły mają jeden wspólny czynnik. Mnie. I może to wcale nie była wina dorastania, odległości, różnicy charakterów. Może to była winna mojego charakteru, mojej nieumiejętności dorastania razem z resztą ludzi. Do tej pory myślałam, że to oni wszyscy idą w dziwnych kierunkach a dla mnie nie ma tam miejsca. Teraz wydaje mi się, że oni po prostu idą do przodu, a ja tkwię w miejscu. Zaczynam dostrzegać ich irytacje, kiedy po raz kolejny zawodzę. Albo narzekam nawet jak wszystko idzie dobrze.

Spróbuje skupiać się mniej na tym jaki w tym wszystkim jest sens. Może jednak jest prawdą to, że im mniej masz czasu na myślenie - tym szczęśliwszym jesteś człowiekiem. Wstać, robić więcej dla innych i zobaczyć jak długo uda mi się spełniać oczekiwania. Czy nie do tego w życiu dążymy? Do akceptacji otoczenia, najbliższych?
Co jednak zrobić, jeżeli po drodze kawałek po kawałku tracę swoją tożsamość?
Hm?

sobota, 18 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 4

"I don't know where I belong
I don't know where I went wrong"

XXI wiek.

Wiek ogromnego rozwoju komunikacji i niewyobrażalnego zaniku kontaktów międzyludzkich.
Wiecie o czym mówię - możemy porozumieć się z ludźmi na końcu świata, telefony/komputery/tablety. Jednak nie ma to żadnego związku z jakością naszych rozmów. Rozwój technologii daje nam bardzo wiele, ale ma też swoją cenę.

Ale dzisiaj nie o tym. Mam rozwiązywać tu swoje problemy, więc przybliżę Wam czym dla mnie jest XXI w.

Po pierwsze - na pewno nie tym wiekiem w którym powinnam się urodzić. Nie wiem czy dużo ludzi ma podobne odczucia, ale nie pasuje tu. Może to niezbyt popularny pogląd, ale kobiety moim zdaniem idą w złą stronę z całą tą samodzielnością. Mężczyźni z drugiej strony pozwalają na to i sami nie podejmują żadnej inicjatywy.
Nie wiem - może to te książki? Ale mężczyzna powinien być mężczyzną. Codziennie spotykam facetów, którzy nie potrafią skleić zwykłego zdania w rozmowie. Idę z takim i milczymy dopóki ja czegoś nie powiem, bo facet jest zbyt nieśmiały/niepewny/nudny(?) żeby zainteresować kobietę. Co się stało z mężczyznami, którzy czarowali i robili wszystko byle zdobyć lub przynajmniej rozbawić dziewczynę? Chciałabym żyć w czasach, kiedy to mężczyzna starał się o kobietę. Kiedy nie nosili rurek, różowych koszul i nie narzekali bo ojciec zmusił ich do pracy.
Ale nie chodzi tu tylko o mężczyzn. Ktoś powiedział kiedyś, że aby zdobyć gentelmena - najpierw musisz być damą. Coś w tym jest. Stałyśmy się płcią, która przestała krępować się przekleństw, picia, palenia i niezależności w życiu. I okej, nie chcę tutaj nikogo krytykować, mówię tylko w swoim imieniu ( jako osoba, która robi właśnie to wszystko co "nowoczesne" kobiety" ) - nie odpowiada mi to, nie chcę tak żyć.

Czy naprawdę bycie kobietą, która opiekuję się dziećmi i domem jest czymś zawstydzającym? Czy to, że kobieta nie ma najwyższego wykształcenia świadczy o jej głupocie? Czy pragnienie bycia podporą dla rodziny i tworzenie miejsca w którym czują się dobrze jest aż tak złe?

Szczerze? W sekundę zamieniłabym moje obecne życie na to, co ludzie mieli kiedyś. Telefony, komputery, całą tą wolność w ubiorze i zrozumienie społeczeństwa, gdy chcesz żyć bez męża czy dzieci. Poświęciłabym cząstkę tej wolności, o którą walczyliśmy a która zaślepiła nas tak, że przestaliśmy zauważać co jest w życiu ważne. Rozmowa z drugim człowiekiem, popołudnie z rodziną spędzone na czytaniu książek, spacer z psem.

Pewnie pomyślicie teraz - "hej, ale ja tak robię! wszystko to jest możliwe"
Ja wiem, są ludzie tacy jak ja, którzy próbują pamiętać o tym co powinno być dla nas ważne. Ale jest też reszta.

Reszta, która umie żyć tylko w ten sposób. Reszta, której nie da się unikać. To ludzie, którzy są naszymi przyjaciółmi, znajomymi, rodziną. Nie umiem mieć do nich pretensji - odpowiada im to, są szczęśliwi. I myślę czasem, że im zazdroszczę. Byłoby o wiele prościej, gdybym mogła po prostu zaakceptować to, czego nie mogę zmienić.
Ale nie potrafię i na tym etapie życia już chyba nie umiałabym stać się taka jak oni. 

Co więc mi pozostało?
Hm?

czwartek, 16 kwietnia 2015

Sesja terapeutyczna nr 3

"Born down in a dead man's town
The first kick I took was when I hit the ground"

Patriotyzm.

Czym do cholery jest patriotyzm?
Nie raz spotkałam się już z ogromną krytyką na samo napomknięcie tego, że nie widzę swojej przyszłości w Polsce.
Rozumiem przywiązanie do ojczyzny, swojego domu, rodziny. Kultywowanie pewnych tradycji, które twój kraj uznaje.
Nie zrozumcie mnie źle - wiem, że zawsze chętnie tu wrócę.

Na chwilę obecną jednak - brak pracy, mentalność Polaków i ogólne podejście do życia, smutek, zazdrość, zawiść i wieczne niezadowolenie nie jest tym co mi odpowiada. I nie mówię tego, aby kogoś obrazić. Ba, reprezentuje sobą każdą z tych cech.

Tylko czemu emigracja wciąż postrzegana jest jako "zdrada narodu". Czy to takie dziwne, że chciałabym domek bez płotu gdzieś w Georgii? Małą kawalerkę w którymś z bardziej zatłoczonych miast USA? Chciałabym spędzać niedzielę na spacerach po Central Parku lub urządzać "barbecue" na małym podwórku w Londynie.

Ale przede wszystkim chciałabym, żeby ludzie uśmiechali się do mnie na ulicy. I nie martwić się o to, czy zamknęłam samochód lub czy torebka pozostawiona na minutę bez nadzoru przepadnie bez wieści. Wiem, że nie wszędzie jest tak bezpiecznie i wszystko zależy od ludzi, ale słyszałam już dziesiątki historii o tym jak różnie jest w tej kwestii w innych krajach.


Nie wiem czy znacie ten problem, ale boli mnie też kwestia motywacji drugiego człowieka w np. właśnie USA.
Sporo czytałam na ten temat i dopiero do mnie dociera jak bardzo ma to wpływ na życie człowieka. W Stanach ludzie uczeni są, że mogą wszystko. Są warci dokładnie tyle, ile uważają że są warci. Wierzą w siebie, nie zastanawiają się nad tym czy się ośmieszą, czy jest ktoś lepszy. Oczywiście, że jest. Ale to nie sprawia, że ty jesteś gorszy.


Ja natomiast od dziecka trwałam w przekonaniu, że nie mam specjalnych talentów.  Próbowałam kilka razy swoich sił w tym, w czym kiedyś nie wyszło rodzicom. Często tak jest, nie szkodzi - chcieli dobrze. Ale teraz nie mam już lat 10 czy 18 i nie przekonam do siebie pracodawcy czy wykładowcy, jeżeli kryje się gdzieś w kącie i sama w siebie nie wierzę. 
Bardzo łatwo się o tym piszę, ale ciężko coś z tym zrobić. Nie macie pojęcia ile rozmów kwalifikacyjnych odwołałam już z myślą - "Co ty robisz? Będzie tam mnóstwo ludzi i ty myślisz, że wybiorą Ciebie?"
Następnego dnia dociera do mnie jak żałosne jest moje zachowanie, ale odzywa się tu właśnie nasze, polskie podejście. Nie nadaję się, będą lepsi, tylko się ośmieszę.


Rozmawiałam kiedyś z kolegą z innego kraju, który spytał mnie - czemu tak u Was jest? Jesteście znakomici w tak wielu kategoriach, w wielu krajach ludzie uważają Was za prawdziwych fachowców! A największymi krytykami jesteście wy sami.
Mieliście tak kiedyś? Znacie angielski na zupełnie dobrym poziomie, łapiecie się na tym, że sami do siebie mówicie czasem po angielsku a jak przyjdzie to porozmawiania z kimś? "HI, MY NAME IS POTATO"
Smutne i obawiam się, że nie do przejścia mieszkając w naszym kraju.

Naszym pięknym, ciekawym kraju - który wcale nie mając takiej intencji niszczy wiele talentów i wielu pięknych ludzi, którzy nigdy nie uwierzą w swoje piękno.

Sesja terapeutyczna nr 2

"You didn't ask for this
Nobody ever would
Caught in the middle of this dysfunction
It's your sad reality
It's your messed up family tree
And all your left with all these questions"

A jednak macie kwiatki i wymyślne czcionki, niech stracę.

Jak wspominałam - blog ten ma być moją "terapią". Dzisiejsza "sesja" dotyczy więc tematu rodziny. Lepsza czy gorsza, ale nie zmienisz jej.
Jaka jest moja? Na pozór zupełnie zwyczajna.
Ale jak wiadomo, rzadko kiedy za zamkniętymi drzwiami wszystko dalej wygląda tak wzorcowo.
I nie chodzi mi o jakieś patologie, ale normalne problemy do których ludzie się nie przyznają. Wzorowy ojciec nie jest tak idealny za jakiego uchodzi. Matka, która powinna wspierać - nie radzi sobie sama ze sobą. I jestem ja. Normalna dziewczyna. Robi wszystko jak należy - szkoła, studia, praca. Zawsze mówi " Dzień dobry", kiedy mija z uśmiechem sąsiadów. Nie domyśliłbyś się, że co jakiś czas nie potrafi podnieść się z łóżka. Nie ma pojęcia jak ruszyć do przodu ze swoim życiem, za dużo pije i pali. Zastanawia się kiedy przestała być to "wzorcową córką".

Rodzina. Ludzie, którzy oglądają nas w dziurawych skarpetkach, kiedy ziewając schodzimy o 13 zjeść śniadanie. Potrafią zmotywować nas jak nikt i mogą nas tak samo niszczyć

Widzicie - przez długi czas uważałam, że rodzice zawsze mają rację. Pamiętacie ten okres? Oni wszystko wiedzą, wszystko umieją naprawić. Ale przychodzi taki moment, kiedy zdajesz sobie sprawę, że są takimi samymi słabymi ludźmi jak ty.  I świat Ci się wali.
Najgorszy jest jednak moment, kiedy przestajesz ufać ich osądom. Nagle nic w twoim życiu nie jest już tak pewne.

Wiecie dlaczego poświęcam tą "sesję" właśnie rodzinie? Bo na którymś etapie mojego życia zaczęli zawodzić.
Już nie potrafię słuchać ich rad nie myśląc przy tym - "Dlaczego to ty masz mieć racje? Skąd możesz wiedzieć, co będzie dla mnie dobre?"
Życzę Wam, żebyście nigdy nie doszli do tego punktu, bo uwierzcie mi - nic przyjemnego stracić taką wiarę.

Innym problemem są oczekiwania. Często myślę, że dawno temu zaczęłabym żyć po swojemu - ale co powie rodzina? Dziadek z babcią, którzy ciężko pracowali całe swoje życie. Ojciec, który nie mógł studiować bo kto utrzymałby rodzinę. Co zrobią, kiedy dowiedzą się że ktoś, kto może mieć to wszystko - wolałby spakować plecak, wziąć trochę pieniędzy i wyjechać za ocean poznawać ludzi i ich historię?

Jak znaleźć porozumienie?
Jak nie zmarnować swojego życia dążąc do aprobaty rodziny?
Hm?


Zacznijmy więc! ( Sesja terapeutyczna nr 1 )

"if I could start again
a million miles away"
Zacznę może od tego, że nie stać mnie na psychologia - postanowiłam zwymiotować więc moje przemyślenia do jedynego miejsca, które nigdy nie ma dość życiowych frajerów - do internetu!

Nie mam pojęcia o prowadzeniu bloga, nie umiem wybrać tu nawet szablonu - jeżeli więc ktokolwiek planuje czytać moją niezbyt radosną twórczość, nie radzę liczyć na kwiatki i ładne czcionki.

Zapytacie więc - po co ty tutaj?
Doskonałe pytanie! Nie mam pojęcia.

Zacznę może od tego, że nie stać mnie na psychologia - postanowiłam zwymiotować więc moje przemyślenia do jedynego miejsca, które nigdy nie ma dość życiowych frajerów - do internetu!

Nie mam pojęcia o prowadzeniu bloga, nie umiem wybrać tu nawet szablonu - jeżeli więc ktokolwiek planuje czytać moją niezbyt radosną twórczość, nie radzę liczyć na kwiatki i ładne czcionki.

Zapytacie więc - po co ty tutaj?

Jednak wcale nie żartowałam z tą terapią. Znalazłam się  na etapie życia, kiedy ludzie zaczynają wymagać od Ciebie dziwnych rzeczy. HA! Już czuję, jak niektórzy z was kiwają głową z zażenowaniem nad kolejną cierpiącą duszą.
Otóż widzicie - ja tak zawsze robię.
Zostańcie jednak chwilę - też wolałabym robić teraz coś innego.
Lecz moim problem życiowym jest zbyt wielka ilość niepotrzebnych przemyśleń pomnożona przed zbyt wielką ilość wolnego czasu, więc jestem tutaj.

I wiecie co? To cholernie niszczy.
Wyobraźcie sobie, że wszystko układa się w waszym życiu poprawnie. Studiuje, mam akceptowalnie popapraną rodzinę, ludzi wokół siebie.
Co się jednak dzieje, gdy myślisz zbyt dużo?
Zaczynasz zastanawiać się czy na pewno studiujesz to co chcesz?
Odpowiedź: NIE

Czy moja rodzina to ludzie, których lubiłabym nie znając ich wcześniej?
Odpowiedź: NIE

Czy ludzie, którymi się otaczam to ludzie z którymi zamierzam spędzić życie?
Odpowiedź: NIE

A wiecie co dzieje się, kiedy odpowiesz sobie na kilka takich pytań?
Zaczynasz szaleć.

A co gorsze, zaczynasz niszczyć swoje perfekcyjnie akceptowalne życie w pogoni za czymś, co nie jest w twoim zasięgu i nigdy nie będzie.
Czytasz historie ludzi, którym się udało. A może to ja? Może rzucę studia, zarobię na bilet i zacznę od nowa?
Mieszkając w naszym kraju łatwo jest znaleźć miejsca, gdzie życie mogłoby wyglądać inaczej.
Tyle tylko, że czasem trzeba zadać sobie pytanie - czy uciekam przed życiem jakie tu prowadzę?
Jeżeli faktycznie tak jest - wyjazd to dobra opcja.
Ostatnio uświadomiłam sobie jednak, że nie wiem czy nie uciekam przypadkiem przed sobą - a w tym wypadku mam wielki, WIELKI problem.